,,Perspektywa”
Stoję na dachu wysokiego biurowca, nazywającego się Prudental
Center. Spoglądam na piękną architekturę z wysoka i nie mogę się
nadziwić, że z dołu wszystko wygląda inaczej. Bloki mieszkalne,
czy kolejne biznesowe budowle to nic innego, jak przedmioty
zniekształcające boski
(w dosłownym znaczeniu) wygląd nieba.
Tutaj zaś, stojąc na jednym z najwyższych punktów w tej części
Bostonu, wszystko wygląda zupełnie inaczej. To, co jest na dole, to
tylko martwe przedmioty. Nie widzę ludzi poruszających się w
szale. Nie widzę kłamstwa, obłudy i fałszu. Tylko ja, niebo
pochylające się ku zachodowi, mała zatoczka z błyszczącą wodą,
w której odbicie wysokich biurowców koncertuje na sobie mój wzrok,
oraz ptaki, latające raz do czasu obok mnie.
Zawsze byłam ciekawa, czy ciężko jest przedostać się na dachy
takich dobrze chronionych budowli. Miałam dwadzieścia lat i nigdy
nie próbowałam nawet wcisnąć się w kolejkę. Nigdy niczego nie
ukradłam, zawsze działałam zgodnie z prawem. To mój pierwszy taki
haniebny czyn. Nie miałam w swoim dorobku wielkich kłamstw, ani
włamań, więc ciężko było mi skonstruować odpowiedni plan,
który pozwoli mi przedostać się
na najwyższe piętro.
Łatwo nie było, to pewne. Całe szczęście, że moja przyjaciółka
niegdyś pracowała w jednym
ze sklepów z dolnych pięter budynku i
dzięki temu mogłam dowiedzieć się o planie kontrolnym
ochroniarzy. Spożytkowałam wiele godzin na obserwacji kamer.
Obliczałam, ile zajmuje mi przechodzenie na najwyższe piętro.
Wszystko robiłam z dokładnością tak, jakbym planowała włam,
a
nie mało interesujące zwiedzanie dachu.
Mało interesujące? Zapewne. Zapewne, bo nikt nie zwróciłby na
mnie uwagi, gdybym tak ,,niechcący” postąpiła krok ku przepaści
i zachłysnęła się w końcu świeżym powietrzem. Tutaj wszystko
było inne, niż tam na dole. W końcu zrozumiałam, że piekło
znajduje się na ziemi. Nie pod ziemią, ale tam, gdzie ludzie
chadzają ulicami miasta. Ich myśli i czyny to największy grzech.
Chociaż... największym grzechem jest życie.
Nie wiem, czy mnie rozumiecie, ale to nie ważne. Moja historia nie
jest taka, jaką pewnie sobie wyobrażacie. Nie zostałam zgwałcona,
nie zostałam napadnięta, nie choruję na nieuleczalną chorobę. Ja
po prostu żyję. Pochodzę z bogatej rodziny. Moja mama jest
biznesmenką, mój ojciec zakłada kolejne salony bukmacherskie. Mimo
ich braku czasu wolnego, spędzają ze mną każdą wolną sekundę.
Wracając w nocy z delegacji, moja mama budzi mnie i zaprasza na
ciepłą czekoladę do jadalni, gdzie złoto przeważa nad porcelaną.
Ojciec zabiera mnie przynajmniej raz w miesiącu na wycieczkę konną.
Mam dwadzieścia lat, ale mimo to rodzice wciąż są dla mnie
najważniejsi. Mieszkamy razem w wielkim pałacu (nie można inaczej
nazwać mojego domu, który jest ponad stuletnim zabytkiem), mam
wielu znajomych i przyjaciół. Sama, z powodu chęci
zagospodarowania czasem wolnym, postanowiłam spróbować swoich sił
w aktorstwie. Tak się złożyło, że przyjęli mnie od razu. Może
z powodu mojego nazwiska? Może z powodu ilości cyfr na moim koncie?
Bo na pewno nie z powodu mojego ,,talentu”. Wiem, że jestem w tym
kiepska. A może inaczej... Na pewno znajduje się człowiek, który
na kastingu był o wiele lepszy ode mnie, ale nad oceną jury
przeważyło moje pochodzenie. Stałam się aktorką w jednym z
najbardziej rozpoznawalnych teatrów w Bostonie. Zawsze proponowali
mi główne role, a ja – myśląc sobie tamtymi czasy, że los się
do mnie uśmiechnął i ktoś zauważył mój talent – cieszyłam
się z każdego zagranego spektaklu. Byłam dumą w rodzinie. Rodzice
skakali z radości, słysząc o moich osiągnięciach. Wpłacali
teatrowi niezłe sumki, abym mogła realizować się w wyremontowanym
budynku, z pozłacanymi klamkami. Moje szefostwo również dawało mi
ciągle podwyżki i reklamowali mnie na każdym możliwym bilbordzie.
Ludzie przychodzili obejrzeć mój występ i wychodzili. Nie
widziałam ich twarzy, a do uszu nigdy nie dochodziły opinie. Nikt
nic nie mówił, a ja nie chciałam dopuszczać do swojej świadomości
myśl, że komuś nie spodobała się moja gra aktorska. Wtedy się
realizowałam, prawdy nie dopuszczałam do swojej świadomości.
Dopóki...
Pewnego dnia usłyszałam za kotarą szmer rozmów osób grających
bohaterów pobocznych. Z początku nie domyśliłam się, o czym
rozmawiają, dopiero po chwili poczułam bolesne ukucie w sercu.
- Płacą
teatrowi, żeby ich córka mogła występować. Bezsensu, ona jest
do bani. Krytycy ciągle mają ją na głównym pulpicie i mówią o
niej okropne rzeczy. A przez nią i my jesteśmy źle osądzani...
- Ona
myśli, że jest dobra – dodała blondynka, która kiedyś grała
moją damę dworu. - Chyba trzeba jej uzmysłowić prawdę.
- Nie
tylko tę prawdę – odparł chłopak, chyba operator światła.
Zdziwiłam się, że i on uczestniczy w tej rozmowie. Myślałam, że
aktorzy nie trzymają się z pracownikami teatru. - Ona chyba w
ogóle nie czyta gazet. Jedna z jej przyjaciółek spotyka się z
jej byłym.
Z byłym? Z Louisem? - zdziwiłam się. Podejrzewałam, że mowa była
o Tamarze, mojej najbliższej przyjaciółce. Nie miałam nic
przeciwko, że się z nim spotyka. To była przeszłość – dwa
lata nie miałam z nim kontaktu. Od półtora roku spotykam się z
Henrym, planujemy wkrótce przyjęcie z okazji zaręczyn, dlatego nie
obchodzą mnie sprawy związane z moją przeszłością. Szkoda
tylko, że osoby trzecie więcej wiedzą na ten temat, niż ja.
- Oj,
daj spokój. Sam wiesz, że nie zawsze można wyczytać z gazet
prawdę.
- Ale
widziałem zdjęcie, gdzie się całują. Dokładnie dwa tygodnie
temu, podczas spektaklu ,,Nowojorskie inspiracje”. Zdziwiłem się,
że Betty jest w wyśmienitym nastroju
- Daj
spokój – odparła blondynka. Zauważyłam zza kotary, że
niedbale machnęła w jego stronę wypielęgnowaną dłonią. - Nie
mieszaj się do jej życia. Wystarczająco, że namieszała w naszym
życiu.
- Może
coś z tym zrobimy? - zapyta czarnowłosa Rebecca. Nie była
najpiękniejsza, ale miała ten błysk w oku, który kochała
publiczność.
- Prędzej
czy później dojdzie do niej, że jest beztalenciem. Wróci do
swojego pałacu i ponownie będzie liczyła banknoty z powodu braku
innej rozrywki.
Nie słuchałam dalszej rozmowy. Zrobiło mi się przykro. Łzy
popłynęły po moich policzkach. Całe szczęście, że już
skończyła się próba i mogłam w spokoju wrócić do swojego
pokoju i wypłakać każde usłyszane wcześniej słowo.
Nie spałam, analizowałam każde wypowiedziane przez moich
,,kolegów” zdanie. Dopiero nad ranem zorientowałam się, że to,
co mówili, było prawdą. Dopiero wtedy zauważyłam prawdę.
Koncentrując się na swojej grze aktorskiej, tylko jedno było
zaletą – moja pamięć do tekstu. Nie potrafiłam udawać osoby,
którą nie jestem. Udawałam siebie, tak samo jak robiłam to teraz.
Byłam Kopciuszkiem, cudowną księżniczką, która nigdy nie była
mieszczuchem. Na scenie, nawet jako biedna główna bohaterka,
pokazywałam własną wyniosłość.
Czy to się liczyło? Nie. Nie potrafiłam udawać, choć udawałam
całe życie, że jest dobrze.
Nad ranem postanowiłam złożyć niezapowiedzianą wizytę Tamarze.
Podjechałam do jej rodzinnego domu i wparowałam do jej pokoju. W
łóżku zastałam nie tylko ją, ale także Henrego, mojego
niedoszłego przyszłego narzeczonego.
Wyszłam szybciej, niż weszłam. Pojechałam w zapłakanym stanie do
mojej mamy, do firmy. Prosząc sekretarkę, żeby wpuściła mnie do
gabinetu, zadzwoniła do swojej szefowej informując ją o moim
przybyciu. Nie wpuściła mnie do środka. Miała dużo roboty.
Kazała mi czekać na nią w domu.
W samochodzie, zanim wyruszyłam w nieznane, zadzwoniłam do ojca.
Odebrał. Powiedziałam mu, że jest źle, że całe moje życie się
zawaliło. Miał oddzwonić, bo właśnie rozmyśla nad nowymi
zakładami bukmacherskimi.
Nie oddzwonił, choć godzinę stałam na parkingu przed budynkiem
mojej rodzicielki.
Dzwoniłam do dwóch pozostałych przyjaciół, ale byli poza
zasięgiem.
Nie, to nie było powód, dla którego udałam się na sam szczyt
Prudental Centre. To wydarzyło się pół roku temu, zanim
zdecydowałam się na ten odważny, choć z drugiej strony
lekkomyślny krok.
Tamtego dnia, kiedy wszyscy moi bliscy odwrócili się ode mnie
(właściwie, patrząc z perspektywy czasu, już wcześniej to
zrobili), pojechałam na plażę. Zaparkowałam na zatłoczonym
miejscu postojowym. Mój drogi mercedes nie za bardzo wtapiał się w
tłum starych samochodów. Nie przejmowałam się tym, że ktoś
postanowi go zabrać. Zamknęłam drzwi do auta i chowając kluczyk
do małej torebki, ruszyłam ku wodzie.
Siedziałam przy brzegu, dopóki nie odwiedziła mnie noc. Słońce
schowało się za horyzontem, postanawiając oświetlić drugą
półkulę. Przejęta własnymi rozmyślaniami, nawet nie zdałam
sobie sprawy, że obok mnie właśnie zaczynała się impreza
licealistów. Śmiechy, ognisko i pijackie paplanie w końcu wyrwały
mnie z zamysłu.
- Piwa?
- zapytał chłopak, który koło mnie przechodził.
Chociaż miałam dwadzieścia lat, wyglądałam młodo. Nie dziwiłam
się więc, że uważał mnie za jedną z ich szkolnych koleżanek.
Miał na sobie bluzę kapitana drużyny.
Spojrzałam w stronę zaparkowanego samochodu, wmawiając sobie, że
nie powinnam pić, jeśli miałam prowadzić, ale nie mogłam sobie
odmówić. Miałam ochotę wyrwać się ze swojego czarnego
scenariuszu.
- Poproszę
– odparłam uprzejmie i wstając, otrzepałam się z piasku.
Chłopak zmrużył oczy, uważnie mi się przyglądając.
- Nie
widziałem cię u nas w szkole. Jesteś nowa
- Tak
– skłamałam gładko i posłałam w jego stronę wysilony
uśmiech.
Podał mi piwo i zasugerował, że zapozna mnie zresztą jego
,,ekipy”. Z racji tego, że moje nazwisko było rozpoznawalne,
postanowiłam zmienić swoje imię na Britanny, które było bardziej
na czasie.
To wtedy poznałam Ginny. Nie była cheerleaderką, ani nie pisała
do gazetki szkolnej. Nie była również szarą myszką. Jak zdołałam
zauważyć, była utożsamiana z ,,ciotką dobrą radą”. Nie
zważała na to, czy ktoś jest popularny, czy też nie.
Zaprzyjaźniała się z każdym. Zaprzyjaźniła się także ze mną,
niemalże od samego przywitania.
Zostałam na plaży do samego rana. Ognisko się wypaliło, połowa
imprezowiczów uciekła do domu, a nieliczni spali upici na piasku,
przykryci przyniesionymi kocami. Ja z Ginny zaś rozmawiałam i
świętowałam kolejny dzień.
Było fajnie. Odżyłam. Na chwilę zapomniałam o poprzednim dniu.
Niestety, po powrocie do domu, to wszystko wróciło ze zdwojoną
siłą.
Kontaktowałam się przez te pół roku z Ginny. Ona, uważając mnie
za Britanny, nie interesowała się tym, gdzie mieszkam i co na co
dzień robię. Liczyło się dla niej tylko to, co mam w sobie. Jakie
serce. A dopiero przy niej zorientowałam się, że najważniejsze w
życiu są emocje.
A emocji brakowało mi w domu i poza nim.
Oczywiście zerwałam z Henrym. Zerwałam wszystkie przyjaźnie.
Skończyłam z teatrem, dziękując na odchodnym osobom, które były
katalizatorem moich wyborów. Do rodziców przestałam się odzywać.
Miałam jedynie Ginny, którą nie interesowały szczegóły
mojego portfela. Cieszyłam się, że ją mam.
Miesiąc przed moim ,,wielkim wyskokiem”, niestety bajka się
skończyła. Zobaczyła w gazecie nasze zdjęcie. Zrobiła mi
awanturę. Znowu poczułam się słaba, zdając sobie sprawę, że
kolejny raz nakładałam przy kimś maskę. Czułam się pusta w
środku.
Chciałam zrobić coś, co pozwoliłoby mi na rozwinięcie swoich
skrzydeł. Szukałam ratunku dla swojej duszy. Próbowałam znaleźć
nawet jakieś zainteresowanie, hobby, ale prawda była taka, że na
nic nie było mnie stać. Duchowo stać.
Miałam sen. Piękny, bajeczny. Unosiłam się na tafli stawku, bez
najmniejszego problemu. Leżąc na wodzie na plecach, w zwiewnej,
błękitnej sukience, patrzyłam się w zaróżowione niebo.
Spoglądałam na pojedyncze chmurki, lot ptaków i zanim zdałam
sobie sprawę, już leciałam ku gwiazdom.
Latałam. Nie unosiłam już wzroku, tylko patrzyłam na dół, na
małe kropki symbolizujące ludzi. To wtedy zdałam sobie sprawę, że
to jest w życiu najważniejsze. To, co zdaje nam się być
najważniejsze, tak naprawdę jest mikroskopijną kropką we
wszechświecie. Chciałam przekazać tę wiedzę innym. Innym, którzy
bez względu na pochodzenie, również tkwili w niewiedzy.
Postanowiłam zaryzykować. Chciałam znowu spojrzeć na wszystko z
góry, ale nawet mój trzypiętrowy dom nie miał w sobie tej
energii.
W końcu poszłam kolejny raz do pracy mojej przyjaciółki, aby ją
przeprosić. Spojrzałam przed wejściem na wysoki budynek i już
wtedy wiedziałam, co powinnam zrobić.
Szukałam znaków, szukałam wyjścia. Przez wiele dni szukałam
drogi do nadchodzącego raju.
Dlatego tutaj jestem. Stojąc na samym szczycie budynku, ponownie
wchodziłam do snu. Patrzyłam na wszystko z góry i dopiero tutaj
każdy problem, każdy człowiek i każde zmartwienie stawało się
być małe. Przelatujące ptaki przypominały mi, co w życiu jest
ważne. Ważne jest to, co kryje się w sercu. Nasza dobroć, nasze
intencje i proces ,,samoistnienia”. A ja chciałam zaistnieć. Dla
siebie.
Słysząc za sobą głos ochroniarzy, którzy w końcu zdali sobie
sprawę z mojego położenia, postanowiłam nie tracić czasu.
Wiedziałam, że zaraz do mnie dotrą i powstrzymają mój czyn. Ze
skórzanej torebki wyciągnęłam więc aparat i zaczęłam robić
zdjęcia tego, co widziałam oczyma duszy. Chciałam, żeby inni też
zobaczyli nasze położenie.
Nie jesteśmy sami w problemach. Są też inni. Mniejsi, więksi...
Z tej perspektywy wszyscy jesteśmy tacy sami. Nie różnimy się
niczym. Masz cały żywot, aby się o tym przekonać.