-->

piątek, 21 października 2016

"Dzień z życia zabójcy" - opowiadanie Lifeisbrutal

"Dzień z życia płatnego zabójcy"
Budzisz się, wszystko wydaje się w porządku, ale tak nie jest. Życie zabójcy nigdy nie jest w porządku, przy celowaniu do ofiary, celu czy jak możesz nazwać tę osobę, nie czujesz żadnych emocji. Pociągasz za spust, powodujesz śmierć i zacierasz ślady za sobą. Żadna myśl typu "On mógł mieć rodzinę" nie przechodzi przez Twoją głowę, jesteś ty i cel, który musisz zabić bez żadnej chwili zawahania. Szkolenie na płatnego zabójcę wiele Cię kosztuje, gdyż musisz sam znaleźć sobie broń i zabić kogoś z tajnej listy, którą znają jedynie Twoi szefowie. Taką osobą są członkowie naszej rodziny, gdyż po tym czynie będą wiedzieć, że jesteś bezwzględną maszyną do zabijania i nic nie będzie w stanie Ci przeszkodzić, żadna myśl Cię nie rozproszy a ty zrobisz to w zaledwie ułamku sekundy. Kiedy ja miałam wykonać to zadanie, nie zawahałam się, po prostu to zrobiłam, nawet przy tym powieka mi nie drgnęła. Już wcześniej miałam mocno podniszczoną psychikę, wszystko wydawało się grą, w której zmieniałam tylko maskę na twarzy. Nikogo nie obchodził mój los, a moje życie było monotonią, zmienił je chłopak pokazując mi życie płatnego zabójcy.

Czy dzisiaj zostanę pobita? Czy dziś znowu będę musiała udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku? Wiatr rozwiewa moje kasztanowe włosy, podczas gdy ja szczelniej okrywam się letnią kurtką, która wcale nie nadaje się na jesień. Torba z książkami ciąży mi na ramieniu, podczas gdy ja kopię kamień przed sobą. Kątem oka dostrzegam ruch w pobliżu siebie, to jakiś chłopak obserwuje mnie uważnie, opierając się o płot czyjegoś domu.. Nie... Kolejny będzie wyłudzał ode mnie pieniądze... Co ja powiem tym w szkole? Będę miała niezłe kłopoty, nakładam kaptur na głowę
 i przyspieszam kroku.


Teraz jak tak o tym myślę, to wcale nie musiał chcieć pieniędzy ode mnie. To ja popadłam w paranoję i żyłam w ciągłym stresie przez moich dręczycieli, teraz to oni żyją w ciągłym strachu przede mną.

-Nie uciekaj - mówi ochrypłym głosem. - Mam Ci do zaoferowania pracę, która zmieni Twoje życie na zawsze i odmieni Twój los, bo wiesz obserwowałem Cię od dawna i powiem Ci, że masz ciężko, tak jak ja kiedyś. Teraz jest inaczej i lepiej, przynajmniej moi prześladowcy nie straszą mnie, to oni się mnie boją.
Podnoszę głowę zaciekawiona tym, co powiedział i zauważam jak się uśmiecha do mnie przyjaźnie, spoglądam w jego oczy koloru wyblakłej zieleni, przez to, co widzę przechodzi mnie dreszcz strachu, ale dosłownie tylko na chwilę. Chcę też tak spoglądać na ludzi i wzbudzać w nich strach, jakiego
w życiu nie doznali, sprawiać żeby cierpieli tak jak ja, a nawet gorzej.
-Zgadzam się - mówię nawet nie wiedząc, na co wyrażam zgodę, ale nie waham się.
-Nawet nie wiesz, w co się pakujesz - odpowiada, z szerszym uśmiechem, mrugając do mnie.
- Wiedziałem, że będziesz odpowiednią kandydatką do tej pracy, chodź ze mną, a zaprowadzę Cię do szefostwa - wyciąga w moją stronę dłoń, a ja ją ściskam z pewnością, jakiej nie miałam.


Decyzja, którą podjęłam bez żadnego przemyślenia, była najlepszym, co mogłam zrobić i wcale nie żałuję tego, mimo że musiałam zabić swoją własną rodzinę. Każda osoba, którą spotykam wie jak cierpię, moją pierwszą ofiarą był oczywiście szef gangu wyłudzaczy pieniędzy. Kiedy mnie zobaczył na jego twarzy widniał szyderczy uśmiech zaś, gdy z nim kończyłam płakał niczym małe dziecko błagając mnie o litość, tak jak ja, kiedy zabierał moje pieniądze a jego znajomi mnie kopali oraz bili. Tylko, że ja już nie miałam żadnej litości. Ćwiczenia, którym mnie poddali zmieniły jeszcze bardziej moją psychikę, można powiedzieć, że wyewoluowałam w coś nadnaturalnego, osobę, która praktycznie nie ma emocji. Tam gdzie się pojawiam zostawiam śmierć, a w powietrzu można czuć strach i słyszeć błagające krzyki.
***
Poprawiam blond perukę, idąc w stronę restauracji, w której ma się znajdować mój cel, mam jedynie informacje gdzie ma siedzieć, nigdy nie wiem jak wyglądam do chwili spotkania. Zawsze mnie denerwuje, że muszę mieć obcisłą sukienkę z ogromnym dekoltem, wtedy wszyscy zwracają na mnie uwagę. Dziś krwistoczerwona suknia z rozcięciem na prawym biodrze, zwraca szczególną uwagę wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu, zwłaszcza męskiej części. Udaję się w ustronne miejsce pod oknem i zamawiam najlepsze wino, jakie mają, teraz wystarczy poczekać, alkohol pomieszany  z adrenaliną zawsze daje niezłego "kopa". Kelner podchodzi do mojego stolika i napełnia winem do 3/4 kieliszka, jak wytrawny degustator tak zwany sommelier zanim je próbuję, chcę poczuć jego zapach. Można wyczuć jakąś gorzką poświatę, w tym momencie pojmuję, że ktoś chciał mnie otruć, a jeśli to się nie uda, zabije mnie na oczach świadków. Jakby nic się nie stało, rozgryzam tabletkę, którą mam w zębie na wszystkie trucizny i wypijam wino, rozglądając się dyskretnie, kto mógłby chcieć mnie zabić. Może mój cel pochodził od kogoś, kto również zatrudniał płatnych zabójców. Wtedy zorientowałam się, że kelner wydawał się mi znajomy, wyciągam w ułamku sekundy pistolet spod sukienki i celuję prosto w jego głowę patrząc w jego oczy o kolorze wyblakłej zieleni. Już nie robią na mnie żadnego wrażenia, sama mam teraz oczy koloru zanikającego błękitu. Dostrzegam u niego taki sam uśmiech, jak wtedy, kiedy go spotkałam po raz pierwszy. On również wyciąga broń, którą celuje w moją stronę, patrzymy sobie w oczy nawet nie mrugając, a wokół nas słychać przewracane stoliki i krzyki ludzi uciekających w panice.
-Cześć śliczna - mówi tym swoim barczystym głosem z chrypką, który nie zmienił się w ogóle przez te 5 lat. - Widać, że się zmieniłaś od naszego poznania, niestety muszę Cię zabić, gdyż jesteś zagrożeniem dla mojego szefa.
-Mylisz się, to ja Cię zabiję - odpowiadam z szyderczym uśmiechem. - Dzięki za to, że zmieniłeś moje życie, może jakbym była starą wersją siebie to bym miała litość do Ciebie, ale teraz nie mam.

Tak jak wcześniej pisałam nie ma chwili wahania, więc pociągam za spust, dokładnie w tym samym czasie, co Mike. Czuję jak kula przechodzi przez moją czaszkę, a moje ciało zalewa fala bólu, lecz wciąż nie przestaję się uśmiechać tak jak ten, co zmienił moje życie. Oboje upadamy na ziemię
z łoskotem, czuję jak powoli zapadam się w ciemność. Taka jest cena płatnego zabójcy, sam możesz przy tym zginąć. Moją ostatnią myślą jest, że mimo wszystko nie podjęłabym innej decyzji, ponieważ było warto.

czwartek, 20 października 2016

#120 Motyle i ćmy

Tytuł: Motyle i ćmy
Autor: Ewa Przydryga
Wydawnictwo: Novae Res
Ilość stron: 302
Data wydania: 09 września 2016

Ach. I znowu mieszane uczucia...

Opis: ,,Julia stoi u progu wielkiej kariery w świecie mody. Zaprojektowała kolekcję ze złotych pajęczych nici, od której sukcesu zależy to, czy zdobędzie stanowisko, pieniądze i sławę. Tymczasem na miesiąc przed wielkim pokazem Paris Fashion Week ktoś włamuje się do jej pracowni i niszczy bezcenne stroje. Wkrótce okazuje się, że o młodą projektantkę upomina się jej tragiczna przeszłość. Krok po kroku poznajemy mroczne tajemnice i podążamy za Julią próbującą odkryć, kto i dlaczego usiłuje zrujnować jej obecne życie.Miłość, tragiczna śmierć przyjaciółki sprzed lat, poszukiwanie zaginionej córeczki, siostrzana więź, a także intryga kryminalna. W tle światowa stolica mody – Paryż – a także urokliwa Prowansja, egzotyczna Indonezja oraz Poznań i jego nieznane zakamarki."


Najpierw wady, czy zalety? Zawsze mam problem z zaczęciem.
Fabuła jest dobrze wykreowana, to na pewno. Wchodzimy do Francji, gdzie pokazy mody są w świetle sławy. To właśnie tam poznajemy młodą polkę, Julię, która dostała od życia szansę na spełnienie swojego marzenia zawodowego. Wielki pokaz jest już tuż, tuż, gdy nagle... Przeszłość sprzed 10 lat powraca ze zdwojoną siłą, niwelując jej zamiary.

Julia już nie jest taka, jaką poznaliśmy. Kiedy przylatuje do Polski na zjazd absolwentów, nie tylko wspomnienia jej zamordowanej przyjaciółki wracają do jej umysłu. Widzimy, że ukrywa o wiele więcej, niż mogłaby przyznać. To właśnie ta tajemnica spowodowała, że z ciekawością brnęłam dalej.

Zdecydowanie akcja zbyt szybko się rozkręca. Brakowało mi opisów - bo znowu mamy do czynienia z dużą ilością dialogów, bez dodatkowych ,,czytelniczych wspomagaczy" - przez co miałam wrażenie, że akcja toczy się na jednym osiedlu. Wiecie o co chodzi? Główna bohaterka dowiaduje się o pewnym tropie, idzie do sąsiadki, sąsiadka kieruje do sklepu mięsnego, aż w końcu kulminacyjna scena jest przy trzepaku. Oczywiście to tylko przenośnia - Julia podróżuje, to wiem, ale teraz mam wrażenie, że wszystko działo się w przeciągu pięciu minut. Przy książkach tego gatunku konieczne są rozwinięcia, bo trudniejsi czytelnicy - tacy jak ja - muszą mieć opisy podane na tacy. Nie wszystko można sobie wyobrazić, tym bardziej takich spraw, jak odczucia. Ponadto czytelnik dostaje w łeb z powodu dużej ilości zwrotów akcji. Może to z jednej strony dobrze, bo ciągle coś się dzieje, ale dla mnie jest za duży rozpęd. Gdyby powoli to wszystko było brane pod uwagę, a nie z grubej rury, to byłoby wyśmienicie. Tak więc... Wolniej, Pani Ewo. Na wszystko przyjdzie czas w książce.

Dialogi zaś... Oceniam bardzo dobrze, dopóki autorka nie spróbowała pisać slangiem. Nie brzmiało to autentycznie. Rozumiem, że skróty myślowe można wprowadzać do SMS-ów, wiadomości tekstowych, aby mniej zajęło nam tłumaczenie, ale nie do rozmowy - a przede wszystkim, kiedy bohaterzy są dorośli i wyrośli z poziomu gimnazjum (bo w końcu młodsza młodzież jest nieobliczalna). Ogólnie rzecz biorąc, pomijając ten slang, autorka dobrze kreowała wypowiedzi. Bogate słownictwo, słowa adekwatne do sytuacji... Zdecydowanie powiedziałabym to wszystko, gdybym była na miejscu bohaterów. Za to więc duży plus i mniejszy minus.

Historia... Oprócz tego, co wcześniej wspomniałam (czyli akcja tocząca się zdecydowanie zbyt szybko), fabuła jest dobrze wykreowana. Byłam ciekawa, jak autorka przedstawi Polskę i Francję oraz - przede wszystkim - pokazy mody. Nie jestem jakąś wielką fanką świata mody, ale lubię, kiedy na tym skupia się książka lub film. To na pewno udało się autorce. Pokazała to, co chciałam zobaczyć - a może i nawet dużo więcej?

Reasumując, książka nie jest zła. Gdyby było bardziej rozkręcone, z całą pewnością zasługiwałaby na bardzo dobrą ocenę. Osoby, które raz do czasu lubią złapać się czegoś nowego, lekkiego kryminału, na pewno polubią tę pozycję. Ja natomiast mam niedosyt.

Ocena: 4+/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Novae Res

środa, 19 października 2016

#119 Prawo Mojżesza


Tytuł: Prawo Mojżesza
Autor: Amy Harmon
Wydawnictwo: EditioRed
Data wydania: 31 sierpnia 2016
Liczba stron: 356
Cykl: Prawo Mojżesza (tom I)

,,Prawo Mojżesza" to kolejna książka, która została mocno zareklamowana przez recenzentów. Tytuł mnie nie przyciągał - kojarzył mi się z jakimiś religijnymi sprawami - ale co rusz napotykałam co chwilę nową (pozytywną!) recenzję wspomnianej pozycji, więc przeczytałam na czym opiera się fabuła. Brzmiała ciekawie, jednak niewystarczająco, abym po nią chwyciła. Natomiast kiedy zostałam atakowana przez zaprzyjaźnione recenzentki, że mam tę pozycję przeczytać, nie mogłam sobie odpuścić tej książki. Musiałam po nią sięgnąć.
Mówiły, że mi się spodoba. Mówiły, że to coś nowego. Mówiły, że mam sobie przygotować chusteczki.
Nie przygotowałam.
Błąd.
Błąd, bo ryczałam jak głupia, a ci, co choć trochę mnie znają, wiedzą, że ciężko doprowadzić mnie do płaczu. Aż mama wychyliła się ze swojego pokoju i spytała, czy wszystko w porządku.
Ale nie było w porządku. Nic nie było w porządku.
Nie było, bo książka się skończyła.

Opis książki:
,,Znaleziono go w koszu na pranie w pralni Quick Wash. Miał zaledwie kilka godzin i był bliski śmierci. Jego matka, młoda narkomanka, porzuciła go zaraz po narodzinach. Zmarła zresztą kilka dni później. Mojżesz przeżył — dziecko z problemami, z którego wyrósł chłopak z problemami. Był urodziwy i egzotyczny, niespokojny, mroczny i milczący. Samotny. Budził lęk i ciekawość.
I oto któregoś lipcowego dnia osiemnastoletni Mojżesz zjawił się na farmie rodziców niespełna siedemnastoletniej Georgii. Miał pomagać w codziennych zajęciach. Był pracowity i energiczny, ale też oschły i nieprzenikniony. Fascynujący i przerażający. Georgia, wbrew ostrzeżeniom i zakazom, zbliżyła się do niego... I zaczęła tonąć.
Ta historia nie kończy się happy endem. Jest pełna bólu, niespełnionych obietnic, smutku i zawodu. To opowieść o złamanym sercu, o życiu i śmierci, o zaczynaniu od nowa, a także o wieczności. A przede wszystkim o miłości. Poczujesz ją głęboko w sercu. Przeżyjesz niezwykłe emocje, strach, niepokój i słodycz młodzieńczych uczuć. Zatracisz się bez reszty, czytając o trudnej miłości, pozbawionej spełnienia."

źródło opisu: http://septem.pl


Podobało mi się, że bohaterowie - a właściwie przede wszystkim Mojżesz - nie są szablonowi. Główny bohater to ciemnoskóry młody mężczyzna, który ma problemy ,,psychologiczne". Ona, Georgia, to całkowite jego przeciwieństwo. Pełna życia wywraca jego ułożony (ułożony chaotycznie - jeśli mogę tak napisać) świat do góry nogami. Zbliża się do niego, choć on wcale nie chce tej bliskości. Wręcz przeciwnie! Odpycha ją, jakby była zarazkiem. A ona? Chce więcej. Więcej jego uwagi, życzliwości i spojrzenia.
Ona to życie. On to śmierć.
Spotykają się w połowie drogi.

Podczas czytania nie czułam takiej magii, jaką teraz zauważam. Dopóki nie przeczytałam ostatniej kartki, odnosiłam wrażenie, że  za wiele od niej wymagałam, abym teraz postawiła jej pozytywną ocenę. Niemniej jednak, gdy wszystko poukładałam sobie w głowie... Uch. Ktoś poda chusteczki?

Piękna historia. Cudowna, fantastyczna! Wprost nieziemska. Już na samym początku postawiłam Mojżeszowi wielki plus za oryginalność. Pokazywał swoją złą stronę, zakrywając tę dobrą. Poza tym obrazy, które malował... Szok. Nie chcę Wam spojlerować - najlepiej jest, abyście sami zagłębili się w historię i dowiedzieli się w odpowiednim momencie co i jak, dlatego zamilknę.
Wewnętrznie krzyczę. Pomysł na fabułę... BOMBA!

Lekkim minusem było to, że... nie odczułam tej miłości, która między nimi zaczęła się rodzić. Były takie "iskrzenia", ale nie miłość. W drugiej połowie zaś było o niebo lepiej. Może wkodowałam sobie do głowy, że wcześniej byli w sobie zakochani? Może. Summa summarum oceniam tę książkę naprawdę pozytywnie.

Dobrze przedstawiony świat z perspektywy Mojżesza. Wybaczcie, ale to na nim będę się koncentrować. Czasami go nie rozumiałam, lecz kiedy tylko pomyślałam sobie o tym, że źle robi, musiałam odłożyć lekturę na bok i zastanowić się, czy faktycznie tak sądzę. Autorka umiejętnie przekazała nam we władanie umysł poszkodowanego (a może obdarowanego?) przez los człowieka. Szybko przekonujemy się, że to, co dla nas jest nienormalne, dla niego jest chlebem powszednim. Chociaż widać jego czarną stronę, potrafi pomalować świat wszystkimi barwami. Nie dziwię się, że Georgię on pociągał. To typ, który jest inny, tajemniczy, a przecież tajemnice bardzo nas pociągają.

Recenzja jest dla mnie zbyt krótka, ale nie mam pojęcia, co jeszcze mogłabym o tej książce napisać. Rozwaliła mnie emocjonalnie. Amy Harmon wlała do książki wszystko, co potrzebowałam. Była tajemnica, były wątki paranormalne... Śmiech, chwile grozy i wzruszenia również znalazły swoje miejsce. W ,,Prawo Mojżesza" mamy pełen pakiet emocji i choć pojawił się minimalny minus, który później został zatuszowany, oceniam tę powieść naprawdę dobrze.

Dołączam się do grupy fanek powieści Amy Harmon. Jeśli kolejne książki będą tak dobre jak ta, zapiszę ją do grupy ulubionych zagranicznych autorek. Z ogromną chęcią sięgnę po kolejną część - Pieśń Dawida.

Polecam

Ocena: 5+/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Editio Red

WIELKI KONKURS!

Zgodnie z zapowiedzią, ogłaszam...
WIELKI KONKURS!


Jeden konkurs, pięć nagród, pięć zwycięzców... Czego chcieć więcej?



Nagrody:

Książka nr 1:

+ 50% ZNIŻKI W GRAND COFFEE (zdjęcie)


Recenzja: [klik]
Opis: ,,Wszystko zaczęło się od niepokojącego snu...
Później było już tylko mroczniej, zimniej i ciemniej. Laura na co dzień wiedzie normalne życie, kończy studia, pracuje, spotyka się ze znajomymi. Jej życie drastycznie zmienia się gdy wyjeżdża na wolontariat do dalekiej Norwegii. Tam po raz pierwszy w życiu poznaje mężczyznę, który ją intryguje, pociąga i odpycha zarazem, a nawet potrafi zawładnąć jej ciałem wbrew jej woli. Laura nawet sobie nie wyobraża jak mroczną tajemnicę ukrywa rodzina u której przebywa. "

Źródło opisu: http://dotykpolnocy.pl/

_______________________________

Książka nr 2:


Recenzja: [klik]
Opis: ,,Dla kilku przyjaciółek wieczór panieński ma być przede wszystkim dobrą zabawą i odskocznią od codzienności. Warszawski klub, muzyka, alkohol i dodatkowa atrakcja – losowanie zadań, które ma wykonać każda z uczestniczek. To, które przypadnie w udziale Laurze, przykładnej pracownicy banku, okazuje się wyzwaniem równie trudnym, co ekscytującym. Pocałunek z przystojnym nieznajomym… W ten sposób dziewczyna poznaje Tobiasza, charyzmatycznego muzyka. Wypełnienie zadania doprowadza do niezwykle zaskakującego poranka, a kiepski dowcip Tobiasza wywołuje nieprzewidziane skutki."             
źródło opisu: Zysk i s-ka

_________________________________________________________


Książka nr 3:


Opinia: ,,K.N. Haner po raz kolejny funduje swoim czytelnikom emocjonalny rollercoaster. Fanki serii o Rebece i Sedricku będą zachwycone, bo ponownie dostaną bilet w pierwszym rzędzie, który przeniesie je do świata pełnego ognistego seksu, nieokiełznanej namiętności i nieziemsko przystojnych gwiazd rocka. Na szczycie. Gra o miłość - to najgorętsza premiera tej jesieni. Nie możecie tego przegapić."
Sylwia Stawska, http://kobiecerecenzje365.blogspot.com/

Opis: ,,Kontynuacja historii szalonej i kontrowersyjnej miłości Rebeki i Sedricka.
Cudowne wakacje Reb i Seda dobiegają końca. Czy powrót do rzeczywistości okaże się równie bolesny jak to, że Rebeka będzie musiała przetrwać rozstanie z ukochanym? Czy niedaleka przeszłość i wspomnienia z dzieciństwa nie będą przeszkodą w budowania szczęścia?
Uczucie, które połączyło tych dwoje, ponownie zostanie wystawione na próbę. Demony przeszłości powrócą, a wróg nigdy nie zapomina. Gra toczyć się będzie o najważniejszą stawkę. O miłość."

__________________________________


Zestaw książek nr 4:



Recenzja I tomu: [klik]
Recenzja II tomu: [klik]
Opis: ,,52 KOLORY ŻYCIA to porywająca powieść o miłości i namiętności, romansie i jego konsekwencjach. Bohaterką jest młoda kobieta- Sally. Pewnego dnia na jej drodze, zupełnie niespodziewanie pojawia się mężczyzna. Jej dotychczasowe, poukładane życie zmienia się diametralnie. Cała historia okraszona pięćdziesięcioma dwoma wyjątkowymi i niepowtarzalnymi kolorami. Lektura wzrusza, zawiera wiele przemyśleń na temat życia i jego nieprzewidywalności. "



___________________________________



Książka nr 5:


Recenzja: [klik]
Opis: ,,Amanda nigdy nie miała łatwego życia. Jedyne, co pamięta z dzieciństwa, to pijanego ojca i przerażający płacz mamy. Kiedy stała się dojrzałą kobietą, poznała mężczyznę, który miał stać się dla niej nowym, lepszym życiem. Niestety, po kilku latach małżeństwa jej życie zaczyna przeistaczać się w koszmar. Mąż zamienia się w bezdusznego kata, a ona w ofiarę. Nie radzi sobie i każdego dnia ślepo wierzy, że kiedyś się to zmieni i będzie szczęśliwa. Kiedy kolejny raz znęca się nad nią, nie wytrzymuje i roztrzęsiona wybiega na ulicę. Wpada na mężczyznę, który chwilę później, wyrywa ją z objęć sadysty. Zaczyna łączyć ich niezwykła więź. Oboje poznają smak namiętnego pożądania i bezwarunkowej miłości. Jednak los jest przewrotny... Jak potoczy się jej życie? Ile będzie jeszcze w stanie znieść? Ta książka będzie dla was emocjonalną podróżą po przykrej rzeczywistości."



__________________________________________________


Regulamin rozdania: Zasady
Rozdanie dla obserwatorów bloga Stan: Zaczytany.
Aby wziąć udział w ,,Wielkim konkursie", należy zaobserwować bloga, zgłosić się w komentarzu (według niżej podanego wzoru) i polubić stronę sponsorów (po kliknięciu w nazwę strony, nastąpi automatyczne przekierowane na fanpage sponsora): 

Bardzo proszę również o udostępnienie banneru konkursowego oraz zaproszenie do udziału znajomych.

Regulamin:
1. Organizatorem konkursu jest Aleksandra Szoć. Sponsorem nagród jest (jw.)
Adelina Tulińska, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Anna Dąbrowska, K.N. Haner, Magdalena Kozioł, Anna Mytyk.
2. Organizator zastrzega sobie prawo do zmiany regulaminu. O zmianach zostaniecie poinformowani.
3. Konkurs trwa od dziś do 28.10.2016 roku, do godziny 23:59. Późniejsze zgłoszenia nie będą rozpatrywane.
4. Każdy uczestnik konkursu winien jest zapoznać się z regulaminem oraz zasadami konkursu. Zgłoszenie się w konkursie wyraża jednocześnie akceptację każdego punktu.
5. Uczestnik może zgłosić się tylko raz. Każdy uczestnik, który spełni wszystkie kryterium, zostanie brany pod uwagę w udokumentowanym losowaniu.
6. Losowanie odbędzie się do 7 dni po zakończeniu konkursu.
7. Laureat nagrody ma obowiązek podesłać w wiadomości prywatnej do Stan: Zaczytany swój adres do trzech dni po wyłonieniu zwycięzców, w celu wysłania nagrody. Jeśli do tej pory zwycięzca się nie zgłosi, wybiorę inną osobę.
8. Jeden konkurs, pięć nagród, pięć zwycięzców.
9. Aby konkurs się odbył, musi wziąć udział min. 10 osób.
10. Niniejszy konkurs nie jest grą losową w rozumieniu ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach losowych i zakładach wzajemnych.
11. Jeśli się okaże, że zwycięzca nie spełnił wszystkich kryteriów, organizator dyskwalifikuje uczestnika i wyłania innego laureata na jego miejsce.
POWODZENIA!


Jak będziemy wybierać zwycięzców?
Każda książka ma podany (jw.) numer. Zgłaszając się do rozdania, masz aż pięć szans na wygranie jakiejkolwiek nagrody. Zgłaszasz się raz, otrzymujesz jeden numer. Losowań będzie pięć - pierwsza z książką nr 1, druga z książką nr 2, etc.


Wzór zgłoszenia:

Zgłaszam się!
Obserwuję jako:
Strony sponsorów polubione jako: (proszę podać pełne imię i pierwszą literkę nazwiska)
Baner konkursowy udostępniony.




piątek, 14 października 2016

Ciemność nadchodzi - opowiadanie Oli





Ciemność nadchodzi, ciemność nadchodzi...

Nie mogłam wybudzić się ze snu. Przetarłam oczy i usiadłam na łóżku ze świadomością utkwioną nadal w Krainie Morfeusza. Ostatnie słowa wypowiedziane przez nie wiadomo kogo przedzierały się do mojego umysłu. Nawet teraz, gdy wstałam na równe nogi i podeszłam do okna, aby odsłonić ciemne zasłony, miałam wrażenie, jakby ktoś szeptał mi do ucha.

Już wkrótce... Ciemność nadchodzi...

Drżałam, ale na pewno nie z powodu zimna. Chociaż nie pamiętałam akcji toczącej się w koszmarze, obudziłam się cała zlana potem. Dopiero gdy rzeczywistość zderzyła się z moją podświadomością, niewyraźne obrazy przelatywały przez moją głowę. Nie byłam schizofreniczką, ani nie miałam innych problemów psychologicznych, ale już od dobrych paru dni cierpiałam na jakąś po-nocną depresję.
Musiałam żyć dalej – powtarzałam sobie za każdym razem, mając nadzieję, że te słowa w jakiś sposób podbudują mnie na duchu.
Odsłoniwszy okna, zdałam sobie sprawę, że po drugiej stronie szyb nadal króluje Pani Noc. Światło latarni oświetliło nieco mój mały pokój, więc przeniosłam nieco zdezorientowany wzrok na zegar wiszący na ścianie, który wskazywał parę minut po północy. Zmarszczyłam brwi w niemym skupieniu. To niemożliwe, abym po godzinie snu czuła się dość wyspana. Wewnętrznie odczuwałam, jakbym przespała co najmniej dziesięć godzin.
Postanowiłam wrócić do łóżka. Nie kłopotałam sobie głowy ponownym zakryciem świateł ulicznych, więc mały strumień jasnego promienia odprowadził mnie w stronę miękkiego materaca. Położywszy się na wznak i zakrywszy się puchową kołdrą aż po samą szyję, starałam się przymknąć powieki i na nowo zagłębić się w rejony snu.

Już wkrótce...

Cholerny piskliwy głosik ponownie rozbrzmiał tuż przy moim uchu, przez co mimowolnie drgnęłam. Wiedziałam, że to iluzja wytworzona przez mój zaspany umysł, z którą zmagałam się od pięciu dni. Dzisiaj to był już szósty raz, gdy nie dawał mi on spokoju. Byłam dość odważną kobietą, więc nie obawiałam się jakiś niby-demonicznych postaci, kryjących się w szafach i pod łóżkiem. Nigdy – nawet jako dziecko – nie wołałam rodziców, aby sprawdzili pokój przed snem. Tym bardziej jako dorosła już osoba nie miałam zamiaru zaufać scenarzystom horrorów. Sceptycznie więc spoglądając na tę sprawę, uzasadniałam to stresem wywołanym nową posadą. Praca w redakcji, gdzie pieczę sprawowała naprawdę okrutna wiedźma (tyle że bez miotły), mogła być powodem, dla którego mój umysł funkcjonował ciut inaczej, niż zwykle.
Zadrżałam, tym razem z powodu chłodu. Stopy miałam tak zimne, że leżąc na znak ocierałam je przez chwile o siebie, aby nieco się ociepliły.

Już blisko...

Pierdu, pierdu – mruknęłam do siebie. Z wciąż zamkniętymi oczami przekręciłam się w stronę środka łóżka i przykryłam bardziej swoje ciało kołdrą. W pokoju coraz bardziej odczuwalna była minusowa temperatura. Dziwne, że nie poczułam jej wcześniej – pomyślałam sobie, szczękając mimowolnie zębami. Grudzień rozpoczynał swoją wędrówkę i choć nadal za oknami nie było śniegu, powietrze było mroźne. Za dnia grzałam mieszkanie piecykiem, ale teraz najwidoczniej ciepły duch wyparował.
Zasnę – powtarzałam sobie w myślach. - Zaraz zasnę i będzie po krzyku.

Zaraz będzie...

Zaraz będzie ciepło, ot co – stwierdziłam, wciąż ignorując w głowie ten popieprzony szept. Miałam wrażenie, że przy ostatnim słowie usłyszałam w głosie nutę złowieszczej radości. Kolejny już raz ogarnął mnie dreszcz. Bo zimno – uzasadniłam. Nie wiedziałam jednak jak uzasadnić ból w klatce piersiowej, który wzmagał się, jakby ktoś wyżywał się na moich płucach i ściskał je w ten sposób, abym nie miała dostępu do powietrza.
Dobra, to tylko mały atak paniki...
Leżałam cicho, nasłuchując. Z każdą kolejną sekundą mój oddech stawał się coraz bardziej regularny. Starałam się skupić na nim, aby nie zajmować umysłu zbędnymi myślami. Zwykle to tak przenosiłam się do świata snu. Teraz jakoś nie mogłam doczekać się dziwnych, pomieszanych ze sobą obrazów, tworzących całość, jakbym już kompletnie się wybudziła.
Wdech, wydech, wdech – instruowałam siebie.
Coś mi nie pasowało. Nie zamierzałam otwierać oczu, aby sprawdzić, co to takiego. Gdybym to uczyniła, już raz na zawsze mogłabym pożegnać się ze snem.
Kontrolowałam swój oddech. Chcąc wsłuchać się w ,,zaburzoną” ciszę, w jednej chwili przestałam oddychać, aby usłyszeć coś, co jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło.
Kolejny oddech. Tylko tym razem nie mój.
Moje serce zamarło, a powieki raptownie się uniosły. Widząc przeklętą niewymiarową twarz po drugiej stronie łóżka, z nienaturalnie szerokim uśmiechem, sięgającym niemalże aż po miejsce, gdzie powinny znajdować się uszy, chciałam odskoczyć z materaca, jednak nieznana siła trzymała mnie w miejscu. Próbowałam krzyknąć, aby zakomunikować kogoś o intruzie, lecz usta miałam solidnie zamknięte.
Czeeeeść, śpiąca królewno.
Ten odgłos... Ten przerażający głos już nie szeptał. Zdawało się, że ta nieludzka postać mówiła do mnie, ale nie poruszyła ani trochę swoich czerwono-krwistych ust, rozciągniętych w uśmiechu.
Ciemność nadeszła. Idziemy spać...
Intruz podźwignął się na swojej chudej ręce i popchnął mnie w lewy bark, abym ułożyła się na plecach. Strach dławił moje gardło. Nie mogłam poruszyć nawet palcem, jakbym w jednej chwili stała się marionetką do jego dyspozycji.
Usiadł na mnie okrakiem i łapiąc mnie za nadgarstki, ręce umieścił na linii głowy. Jego dotyk palił, naprawdę palił. Smród siarki dotarł do moich nozdrzy. Rozszerzyłam szeroko oczy, widząc, że jego demoniczna twarz zmienia mimikę i w jednej chwili uśmiech obrócił się o 180 stopni.
Grymas wypisany na twarzy był dużo potworniejszy, niż wcześniejsza sztuczna wesołość. Nim zdołałam ponownie spróbować wrzasnąć, usłyszałam:
A teraz idziemy spać do ciemności...
Pochylił się ku mnie i wessał niemy odgłos, wydobywający się z lekko uchylonych ust. Jego białe gałki oczne zaczęły zmieniać swą barwę na intensywną czerń.
Zapadła ciemność - to jedyne, co dalej spostrzegłam, jednak nie spałam. Tkwiłam w niej i krążyłam, po omacku próbując znaleźć jakiekolwiek wyjście.
Którego nie było.
Koszmar nigdy się nie kończył.



,,Rabe" - opowiadanie Oli




Dziewczyna w kwiecistej sukience wędrowała między drzewami, próbując wtopić się w aurę natury. Stąpała delikatnie po wilgotnej ziemi, wchodząc głębiej w las. Opuszkami placów dotykała szorstką korę, jakby pieściła ją swoją delikatnością. Zważała, aby nie nadepnąć na jakikolwiek grzyb lub szyszkę. Już z daleka było widać, że nie przyszła tutaj na zwykły spacer po lesie. W tym miejscu zamieniała się w nimfę, utożsamiając się z każdą napotkaną przez nią rośliną. Jej aura iskrzyła się pozytywnym kolorem indygo, z domieszką jasnej zieleni.
Nie była tutaj pierwszy raz. O nie. Przychodziła tutaj w każdą sobotę o godzinie szóstej nad ranem. Nie było ważne, czy padało, czy na dworze panował Pan Mróz. Dla niej liczyło się tylko i wyłącznie stąpanie po niezaludnionym terenie. Nie musiała obawiać się złej energii ludzi, z którymi miała styczność na co dzień. Tutaj jej postać zmieniała swoją charyzmę. To właśnie dlatego każda żywa istota, przyzwyczajona do jej obecności, po cichu przysiadywała na gałęziach drzew, lub za krzakami, pragnąć poczuć jej bliskość. Patrzyli również na to, w jaki sposób ożywiała z pozoru martwe miejsce.
Ja też tam byłem. Jak zahipnotyzowany pożerałem każdy jej ruch. Promieniowała od niej dobroć, zmieniając moją mroczną duszę w coś, czego do końca nie potrafiłem określić słowami. Ale nie tylko jej aura miała dla mnie znaczenie. Nie mogłem odwrócić wzroku od urody tej kobiety. Kasztanowe włosy zawsze miała rozpuszczone i nie przejmowała się tym, że czasami potarga je wiatr lub zagości między nimi liść. Wręcz przeciwnie – nic w nich nie poprawiała. Cieszyła się z każdego dotknięcia natury. A ja cieszyłem się z tego, że mogłem ją z daleka dyskretnie obserwować i po cichu podziwiać.
I podziwiałem, jednak z tygodnia na tydzień coraz ciężej było mi zapanować nad moją złą naturą. Widząc jej delikatnie zaokrąglone biodra i dekolt, odsłaniający nieznacznie zarys piersi, ledwo siebie kontrolowałem. Wbiłem się pazurami w gałąź, aby nie ruszyć z miejsca. Chciałem znaleźć się bliżej niej, aby móc sprawdzić, czy jeśli dotknę skóry na jej karku, wprawię jej ciało w dreszcz, tak jak robił to powiew wiatru. Marzyłem o tym, aby przekonać się, czy jeśli dotknę językiem jej nagiej skóry, smak będzie adekwatny do tego, jaki sobie wyobrażałem od paru miesięcy. Chciałem, aby wypowiedziała jakieś słowo, skierowane bezpośrednio do mnie. Chciałem, aby się do mnie uśmiechnęła. Żeby mnie przytuliła. Żeby o mnie myślała...
Tak jak ja robię to na co dzień.
Jakby usłyszała moje myśli, podniosła głowę i spojrzała na gałąź po swojej lewej stronie. Kiedy jej wzrok napotkał mój, uśmiechnęła się życzliwie i do mnie mrugnęła. Zamarłem nie z powodu strachu, ale z powodu emocji, które raptownie wybuchły we mnie, niczym wulkan. Moja granica wytrzymałości zatarła się, pozbawiając mnie resztek kontroli. Kiedy więc odwróciła się z powrotem i kucnęła, dotykając szyszkę, którą napotkała na drodze, ja bez zastanowienia odchyliłem się i spadając z bezpiecznej gałęzi, z postaci kruka przeobraziłem się w mężczyznę.
Nie było słychać mojego lądowania. Moje powiększone skrzydła uchroniły mnie przed zdemaskowaniem. Schowałem je dopiero wtedy, gdy wyprostowałem się i nabrałem pewności, że niczego nie usłyszała. W tym momencie wyglądałem już jak normalny człowiek, jedynie z niespotykaną zewnętrzną atrakcyjnością. Wiedziałem o tym, że mój wygląd podobał się kobietom. Kruczoczarne włosy, jasna karnacja, wysportowana sylwetka, tatuaż ciągnący się od karku, aż po samą dłoń i błękitne oczy dawały płci żeńskiej znać, że jestem niebezpiecznym, niedostępnym typem. Jednak owoc zakazany zawsze smakował najlepiej.
Miałem jedynie nadzieję, że w tym przypadku również tak będzie.
Bezszelestnie podszedłem do niej, omijając drzewa, i przypatrywałem się, jak obracała w rękach podarunek od natury. Dopiero po chwili zobaczyła mnie kątem oka i poderwała się na równe nogi. Nawet z odległości paru metrów słyszałem, jak łomocze jej serce.
- Ojejku! - krzyknęła, dotykając nagiej skóry w okolicach serca. - Nie zauważyłam pana!
Uśmiechnąłem się pod nosem. Zrobiłem jeszcze dwa kroki, zanim przystanąłem i bez słowa skanowałem ją wzrokiem.
- Naprawdę przepraszam za moją reakcję – dodała. Zaśmiała się cicho, gdy adrenalina stopniowo opuszczała jej ciało. - Zwykle o tej porze dnia nikogo nie ma. Myślałam, że jestem sama, a tu proszę! - Wskazała na mnie dłońmi. - Jednak nie tylko ja jestem maniaczką spacerów, zanim do końca obudzi się ludzkość.
Niezrażona moim brakiem odzewu, pokonała dzielącą nas odległość i wyciągnęła w moim kierunku dłoń.
- Anastasia jestem – przedstawiła się.
Z satysfakcją wypisaną na twarzy uścisnąłem jej delikatną dłoń, którą jeszcze chwilę temu podziwiałem z daleka. Przyjemny dreszcz rozszedł się po całym moim ciele. Po tym, jak ona instynktownie drgnęła, podejrzewałem, że ona również to poczuła.
- Rabe – odezwałem się w końcu.
Uśmiechnęła się.
- Rabe po niemiecku znaczy ,,kruk”. Wiedziałeś o tym?
Kiwnąłem głową, zaabsorbowany jej wiedzą.
- Pochodzę stamtąd. Jestem tutaj przelotem.
- Naprawdę! To świetnie! - Puściła moją dłoń. - Tym bardziej się cieszę, że ktoś, kto nie jest mieszkańcem tego miasta, znalazł to magiczne miejsce. To smutne, że w dzisiejszych czasach ludzie patrzą jedynie na wysokość budynków, a nie na to, co przez nas powoli umiera.
- To prawda – zgodziłem się i posłałem w jej stronę niekontrolowany uśmiech. Będąc tak blisko niej, widząc jej radość z tak małej odległości, nie mogłem pohamować przypływu emocji.
- Za miesiąc minie rok, odkąd tutaj się wprowadziłam. Znalazłam ten las już na drugi dzień. Miałam wrażenie, jakby mnie przywoływał – wyznała, taksując wzrokiem korony drzew. Podziw odbijał się od jej zaszklonych oczu. - Wiem, wiem... Dużo gadam. Ale już tak mam od małego. Jeśli jestem na łonie natury, czasem muszę podśpiewywać, żeby gardło mi nie uschło od braku odzewu. Mam nadzieję, że się nie gniewasz z tego powodu. Zapewne przyszedłeś tutaj, żeby pospacerować, a ja ci przeszkadzam w rozmyślaniu...
Była urocza, gdy z dużą częstotliwością poruszała ustami. Nie zamierzałem przerywać jej monologu, ale również nie miałem zamiaru stać w miejscu i nic nie robić. Mnie to pasowało, ale znając jej temperament, niebawem sama ucieknie ode mnie w stronę spotkania z przyrodą.
A ja nie mogłem na to pozwolić.
Skierowałem się więc w głębię lasu, ruchem głowy dając jej znać, żeby poszła za mną. Ona jednak, po wykonaniu jednego kroku, zastygła w miejscu. Z zainteresowaniem przeniosłem na nią wzrok.
- Właściwie to nie powinnam z tobą iść. Zapewne chcesz przebywać sam... A poza tym... - Jej policzki przybrały czerwonego koloru. - Zawsze możesz okazać się jakimś seryjnym mordercą. Czy coś...
Zaśmiałem się.
- Dzisiaj wylatuję, a chciałbym pospacerować po lesie i zobaczyć jego najlepsze zakamarki. Myślę, że spacer z tobą okaże się najlepszym pomysłem, bo przecież znasz prawie każdy zakątek. A poza tym... - ściszyłem głos, aby zabrzmieć nieco groźnie. - Gdybym był seryjnym mordercą, to nie uważasz, że już leżałabyś martwa?
Wzruszyła ramionami.
- Mógłbyś być znudzonym mordercą. Tacy też istnieją.
- Znudzonym? - Nie mogłem skontrolować wesołej nuty w głosie.
- No... tak. To tacy, którzy zamiast wbić ostrze w gardło i po sprawie, bawią się ofiarami. Na przykład wpędzają ją dalej w las, bo mają tam zakopaną pułapkę, do której ofiara wpada i przez tygodnie morderca cieszy się widokiem powoli umierającej osoby, dając jej raz do czasu coś do picia.
- Jesteś jakąś pisarką?
- Blisko. Lekarzem medycyny sądowej. Uwierz mi, że na własne oczy widziałam truposzy, którzy mieli niecodzienną śmierć.
- W takim razie to twój dzień. - Uśmiechnąłem się w jej kierunku i ponowiłem spacer wiedząc, że ona wkrótce do mnie dojdzie. - Jestem początkującym seryjnym mordercą, więc nie mam zamiaru iść za wzorem profesjonalistów.
Jej chichot napełnił moje płuca tlenem. Byłem na dobrej drodze do osiągnięcia celu. Po chwili podbiegła do mnie i trącając łokciem, powiedziała:
- Nie wiedziałam, że będzie z ciebie taki żartowniś. Wyglądasz na nieco... - otaksowała mnie wzrokiem - … cichego, zamkniętego w sobie. Ale bardzo się cieszę, że los postanowił dzisiejszego dnia nas połączyć. Mówisz, że jutro wyjeżdżasz?
- Tak.
- Oj, a czemu tak szybko?
- Śmierć bliskiej mi osoby. Nie będę miał co już tutaj robić, więc wracam w swoje rejony.
- Przykro mi – zawiesiła głos i dopiero po paru chwilach odchrząknęła. - Ja dostałam awans i zaproponowali mi przeprowadzkę niespełna rok temu. Cieszyłam się, przeprowadzając do wielkiego miasta, ale już po przekroczeniu granicy stanu wiedziałam, że to nie będzie mój dom. Za dużo dymu, fałszu i obłudy. To nie na moją głowę. Dlatego przynajmniej raz w tygodniu, z samego rana, aby zregenerować umysł, postanawiam oczyścić się na łonie natury.
- Prawie jak nimfa lub czarownica – stwierdziłem.
- W tym przypadku prawie robi wielką różnicę – zaprzeczyła szybko. - Jeśli o mnie chodzi, jestem stuprocentową ateistką. Wierzę jedynie, że każdy mrugający organizm ma duszę.
- Mrugający? - Spojrzałem na nią niepewnie.
- No tak. My mrugamy, psy mrugają, ptaki mrugają... Wiesz. Oczy to zwierciadło duszy. Jeśli więc jakaś istota ma oczy, również posiada duszę.
Przystanąłem i zwróciłem się w jej stronę. Ona również się zatrzymała i niepewnie przeniosła na mnie wzrok.
- A po moim wzroku co wyczytujesz?
Niepewnie się uśmiechnęła. Wzruszyła ramionami.
- Jedynie, że masz duszę. Nie umiem rozpracowywać...
- Spróbuj – szepnąłem i podszedłem do niej, niemalże stykając się z nią klatką piersiową.
Ta bliskość nie tylko na mnie zrobiła wielkie wrażenie. Nabrała do płuc dużą ilość powietrza, ale nie odsunęła się. Zielone oczy zabłysły, gdy wpatrywały się w moje niebieskie. Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale żadne słowa z nich nie wyleciały. Nie musiałem wejść do jej myśli, aby mieć pewność, że moja fizyczna forma wywarła na niej pozytywne wrażenie. Bardzo pozytywne. Wiedziałem więc, że jeśli wykonam teraz kolejny ruch, młoda i bezbronna kobieta nie będzie stawiała oporów.
Dlatego pochyliłem się i wziąłem w posiadanie jej usta.
Smakowała nawet lepiej, niż to sobie wyobrażałem. Dotyk miękkich i kuszących warg wywołał w moim ciele przyjemny dreszcz. Dreszcz, który był zwiastunem czegoś o wiele większego. Zszokowana moim atakiem, jęknęła – ni to z pragnienia, ni to z zaskoczenia – a ja wykorzystałem tę sytuację i pogłębiłem nasz pocałunek. Język chciwie, ale leniwym tempem dotykał jej wnętrza, coraz bardziej sprawiając, że Anastasia miękła. Przytrzymałem jej ciało, aby nie zsunęła się na ziemię, podczas gdy wciąż wymieniałem się z nią śliną. Moją śliną, w której znajdowały się receptory wywołujące tymczasowy paraliż.
Moja ofiara stała się całkowicie bezbronna i właśnie o to mi chodziło.
Osoba trzecia, patrząc na to z innej strony, mogłaby uważać nas za dwoje kochanków, umówionych na schadzkę w środku lasu. Ona mogła uważać, że naprawdę jestem seryjnym mordercą, który wkrótce ją zabije. Ja zaś znałem prawdę. Byłem po prostu smakoszem dobrych dusz i ciał. Już wystarczająco się na nią napatrzyłem przez te miesiące, aby zyskać pewność, że ta mała osóbka będzie niemałą ucztą dla mych zmysłów.
Mając pewność, że nie może już poruszać kończynami, przytrzymując ją w talii, położyłem na miękkie obicie naturalnej gleby. Jej powieki z ledwością utrzymywały się na wpół otwarte, ale wystarczająco, żebym mógł zauważyć po jej wzroku serię pytań.
- Niedługo będzie nam dobrze – uspokoiłem ją, kładąc się na jej bezwiednym ciele i znowu ją całując.
Tym razem nie odwzajemniła pocałunku – przecież nie potrafiła się poruszyć. Nie przejąłem się jednak tym, tylko z tą samą precyzją smakowałem wnętrze jej ust. Moje ręce z zaborczością sunęły po jej ciele, nie potrafiąc oprzeć się pokusie, aby ocierać się raz po raz swoim wzwodem o jej krocze. Wiedziałem, że choć była unieruchomiona, odczuwała każdą namiastkę pragnienia. Poddała się temu i z zamkniętymi oczami sapała do moich ust.
Nie miałem za wiele czasu. Wiedząc, że zaraz mój jad dojdzie do jej serca i płuc, a stamtąd do mózgu, nie mogłem za długo cieszyć się naszą bliskością. Zmieniając więc trasę pocałunków, sunąłem po jej szyi i na przemian podgryzałem i lizałem wcześniej zranione miejsce. Z chciwością złapałem za jej pierś i zacząłem ją ugniatać, chcąc sprawić, aby jej pożądanie się wzmogło. Moja ślina posiadała również substancję stymulującą proces osiągnięcia orgazmu, więc już po paru chwilach jej oddech wyraźnie przyspieszył.
Gdy jej spełnienie osiągnęło kulminacyjny punkt, ponownie powróciłem do jej otwartych ust, aby wchłonąć cichy jęk jej duszy. Wciągnąłem mocno powietrze, próbując wyssać każdy możliwy skrawek jej wnętrza, który od razu kierował się w stronę mojego przełyku. Moje tęczówki, pod wpływem pragnienia, zmieniły się na całkowitą biel, upodabniając mnie do moich braci z podziemi. Zresztą wiedziałem, że oni wyszli, dołączając do widowni na gałęziach drzew. Patrzyli, jak z każdą kolejną sekundą jej ciało więdnie, zmieniając się w lodowatą szmacianą lalę. Kibicowali mi, a zarazem zazdrościli tak dobrego pokarmu. Ale to ja ją zaklepałem. To ja ją pochłaniałem wzrokiem miesiąc po miesiącu, dzień po dniu, aby móc później najeść się do syta. Czas wzmaga apetyt.
Skończyłem swój posiłek dopiero wtedy, gdy jej powieki otworzyły się, pokazując mi oczy pozbawione blasku i... życia.
Na tym kończę swoją historię. Jej dusza uleciała w moje wnętrze, a ja wyleciałem do kolejnego miejsca na Ziemi, aby móc znaleźć następną swoją ofiarę. Podpowiem Wam jedno: strzeżcie się kruków podczas pełni księżyca. My tu jesteśmy, w dzień czy w nocy, i patrzymy na Was błękitnym wzrokiem, zaostrzając sobie apetyt. I nie odpuścimy, dopóki się nie pożywimy.
Co dziś za dzień? Spójrzcie na nocne niebo, wypatrując księżyca.

,,Balonik" - opowiadanie Oli



Wyobraźcie sobie dziecko, które w swoich małych rączkach kurczowo trzyma sznureczek od swojego wymarzonego balonika. Napełniony helem unosi się nad głowami przechodniów, wyróżniając się swoim różowym kolorem na błękitnym, bezchmurnym niebie. Młody człowiek zwykle traci zainteresowanie obiektem już po paru minutach, jednak ta dziewczynka...
Ta dziewczynka była inna.
Nigdy nie była w wesołym miasteczku. Miała sześć lat i wielkie marzenia, które w okamgnieniu można było spełnić, lecz posiadała również niewidzialną barierę, która uniemożliwiała jej wewnętrzny rozwój. Czym była niewidzialna bariera?
Rodziną. Niby widoczna dla społeczeństwa, ale niewidoczna dla niej.
Mała Suzanne urodziła się z wrodzoną wadą słuchu. Mimo tej niepełnosprawności, odziedziczyła po rodzicach piękne krucze włosy, układające się w loki i okalające jej słodką, śniadą twarzyczkę. Wyglądała jak porcelanowa lalka z wielkimi, niebieskimi oczami i lekko różowymi ustami i policzkami. Śmiała się jak chichotka, a jako niemowlę niemalże nigdy nie płakała. Była królewną Śnieżką – idealną, w każdym calu.
Ale wygląd to jednak nie wszystko. Dla rodziców liczyło się to, czego nie dostali. Czego nie dostało ich dziecko, w zamian za noszenie jej przez dziewięć miesięcy w brzuchu przyszłej rodzicielki. Po jej urodzeniu oboje bardzo przerazili się diagnozą. Tak bardzo, że zamiast obdarować ją większą miłością, powoli wycofywali się ze swojego powołania. Nie czuli się na siłach, aby zmierzyć się z jej jedyną wadą. Rozmyślali nawet o oddaniu jej do adopcji, jednak summa summarum pozostała w ICH domu. Karmili ją, ubierali, obdarowywali zabawkami...
… I na tym kończyło się rodzicielstwo.
Brakowało jedynego, najważniejszego składnika. Składnika X. Składnika miłości. Widzieli ją przy stole, ale jednocześnie jej nie zauważali. Suzanne na początku przyjmowała do wiadomości to, że ojciec często wycofywał się do swojego gabinetu, a matka wolała uporządkować kilka razy dziennie ten sam regał, niż zasiąść z nią przy stole i pobawić się lalkami, lecz z biegiem czasu zdała sobie sprawę z tego, że tak nie powinno być. Nie powinno.
I piękna porcelanowa twarz laleczki pękła.
Przestała się uśmiechać. Przestała wychodzić naprzeciw rodzica, aby mógł ją zauważyć. Przestała starać się o ich względy.
Przestała istnieć.
Jakie marzenia mogło mieć dziecko? Niewielkie. Zabawka z wystawy, zawód strażaka, lub zostanie księżniczką... Ona chciała tylko balonika. Balonika, którego któregoś razu zobaczyła z okna swojego pokoju, gdy wieczorem przesiadywała na szerokim parapecie, patrząc się uszczęśliwionych ludzi za oknem. Na rodzinę – pełną, w komplecie, z miłością wypisaną na twarzy.
Wiedziała już wtedy, że brakuje jej właśnie tego składnika. Chciała balonika, który był jedynie spoiwem rodziny. Symbolizował on wyjście w gronie najbliższych, w celu rodzinnej rozrywki. To tego właśnie brakowało w ich domu. Nie zmysłu słuchu, tylko zmysłu... czucia. Miłości. Emocji.
Wielokrotnie, gdy z ojcem za kierownicą jeździła na badania kontrolne, przejeżdżali obok wesołego miasteczka. Nigdy tam nie była, chociaż znajdował się nieopodal ich domu. Podróż nie była zbyt długa, zaledwie parominutowa. Dlaczego więc w ciągu tych sześciu lat nigdy tam nie zawitali?
Może rodzice wstydzili się niepełnosprawnej córki. Może nie mieli nastroju pokazywać się wśród ludzi. Może nie mieli czasu, aby choć raz w życiu podejść do córki i przekazać jej, że ją kochają. Że wspierają. I że jest dla nich idealna.
Suzanne wiedziała, że ma problem ze słuchem. Nigdy nie słyszała, ale za to dużo widziała. Była bystra, jak na swój wiek. Jednak to nie wystarczyło, aby uzupełnić tę lukę w jej ciele.
Któregoś razu, kiedy mała dziewczynka siedziała w ogrodzie domu i urządzała piknik dla lalek, zauważyła lecącego wzdłuż ulicy balonika. Jakieś dziecko musiało opuścić go, a on samotnie unosił się w powietrzu, wysyłając jej sygnały, że jest tak samo osamotniony, jak ona. Suzanne nie zastanawiała się ani chwili – wybiegła na swoich krótkich nóżkach z terenu domu, który oznaczony był białym, niskim płotem, i planowała go złapać. Może to sygnał od Boga? Może ktoś, kto zarządzał przeznaczeniem ludzi, dał jej szansę na spełnienie marzeń?
Biegła, choć balonik z każdą chwilą się oddalał. Wciąż unosił się nisko, więc dziewczynka miała nadzieję, że kiedyś go złapie. Nie zwracała uwagi na to, jak już daleko oddaliła się od domu, ani że nie zna okolicy. Biegła, co tchu, aby dotknąć symbol rodzinnej miłości. Może balonik to tak naprawdę wróżka, która spełni jej życzenie?
Niestety, gdy była już bardzo daleko od bezpiecznego miejsca, ów balonik pofrunął wysoko, znikając w końcu na bezchmurnym niebie. Suzanne poczuła, jak łzy cisną jej się do oczu, ale nie pozwoliła uronić ani jednej.
Podeszła do niej kobieta przebrana za klauna, trzymająca z trzydzieści podobnych baloników. Jej zmartwiony wyraz twarzy sygnalizował jej, że widziała całe to zamieszanie. Bała się, że nieznajoma coś jej zrobi, ale ona poruszyła tylko parę razy ustami, zapewne wypowiadając jakieś słowa. Suzanne dotknęła ucha i pokręciła głową, dając jej znać, że nie słyszy. Troska w oczach kobiety jeszcze bardziej się pogłębiła, ale po chwili na jej pomalowanych na czerwono ustach wykwitł uśmiech.
Gdzie twoi rodzice? - Ku jej zdziwieniu, klaun potrafił komunikować się językiem migowym.
Pokazała miejsce, skąd przyszła i dopiero teraz rozejrzała się po otoczeniu. Zdała sobie sprawę, że znajdowała się w wesołym miasteczku, wśród setek nieznanych ludzi. Była sama, bezradna i nie wiedziała, jak trafić do domu. Spojrzała raz jeszcze na miejsce na niebie, w którym straciła z oczu upragniony balonik. On nie sprowadzi jej do domu. Poczuła łzy napływające do oczu.
- Nie płacz. - Kobieta poruszyła rękoma. - Zaraz dam ci nowy.
Dziewczynka, jak zahipnotyzowana patrzyła na nieznajomą, która wręczała jej różowego balonika. Nagle cały stres i ból po stracie poprzedniego odszedł w niepamięć. Przyjęła dar, spoglądając na samotnego, różowego balonika, który wyróżniał się na błękitnym niebie.
Tylko wracaj do rodziców – dodała, rzucając okiem na rodzinę stojącą nieopodal i patrzącą się w ich stronę. Pewnie kobieta, gdy Suzanne pokazała kierunek, skąd przyszła, nie zrozumiała dokładnie jej gestu. Pomyślała zapewne, że wskazuje na rodziców.
Ale mała się nie przejmowała. Klaun w końcu zostawił ją w osamotnieniu, a dziewczynka nie mogła oderwać wzroku od podarunku. Czy coś dzięki temu zmieni się w jej życiu? Nie była pewna. Choć nie było tutaj ani mamy, ani taty, czuła się w pewnym sensie spełniona. I to jej wystarczyło.
Nie wiedziała natomiast tego, jakie zamieszanie panowało w jej domu. Mama, kiedy pozmywała już wszystkie naczynia z obiadu, osuszyła je i włożyła do szafki, spojrzała na pusty koc przez okno w kuchni. Zdała sobie sprawę, że Suzanne nie było w wyznaczonym miejscu, ale nie przejęła się tym. Może nie usłyszała, jak wchodzi do domu?
Postanowiła przeszukać pomieszczenia.
Po pół godzinie poszukiwań, rezultat był niezadowalający. Zadzwoniła do swojego męża z informacją, że ich córka zniknęła. Strach i ból przejmował kontrolę nad dwojgiem ludzi, którzy jeszcze do niedawna nie przejmowali się losem córki. Zawiadomili policję, która przyjechała radiowozem pod ich dom. Nie mogli jeszcze oficjalnie zgłosić zaginięcia, ale przyjęli zgłoszenie i postanowili rozejrzeć się po okolicy i popytać ludzi.
Nikt nie widział głuchoniemej dziewczynki. Nikt nie zauważył jej, co wcale nie było takie niezwykłe. W końcu przez sześć lat była tylko wspomnieniem marzenia o idealnym dziecku. Nikt nie zauważał jej potrzeb. Jej bólu i wewnętrznego cierpienia.
A teraz całkowicie zniknęła.
Nie kończę tej historii, bo nie warto. Sami dopowiedzcie sobie zakończenie. Wiecie, gdzie się znajduje i z jakim życiem się spotkała. Czy rodzice w końcu ją znajdą i zmienią do niej nastawienie? Czy może karma powróci, a Suzanne stanie się jej ofiarą, bo nieznajomy mężczyzna ją porwie? Albo zdarzy się jakiś potworny wypadek?
To od Was zależy zakończenie tej historii. Suzanne nadal tam stoi i patrzy na balonika, podczas gdy rodzice w końcu zauważyli jej zniknięcie. Ona nie chciała zbyt wiele. Chciała miłości i zauważenia. Teraz to ona stoi na scenie przeznaczenia i macha do Was, pozdrawiając czule. Wy ją widzicie, ale... inni?

,,Zmiany" - opowiadanie Oli


   Żyj chwilą... I tak żyję. Będąc jeszcze dzieckiem, powiedziałem sobie, że nie będę przejmował się drobnostkami. Moja matka była alkoholiczką, ojca nie znałem. Skończywszy osiemnaście lat, wybiegłem z domu, znalazłem pierwszą lepszą pracę i wynająłem dach nad głową. Później, gdy wybiła dwudziestka, byłem już mechanikiem samochodowym w dość popularnym w moim mieście warsztacie.
    Potem było już coraz lepiej...
    Może moje życie to nie temat do książki, bo chodziłem na imprezy i wyrywałem co weekend nową laskę, ale cieszyłem się wolnością, którą sobie sam sprawiłem. Miałem liczne grono znajomych, niektórych uważałem nawet za przyjaciół, na których mogłem zawsze liczyć. Imprezowaliśmy razem, wyjeżdżaliśmy nad domki letniskowe i balangowaliśmy do białego rana. Nie brakowało mi niczego. W wynajętej kawalerce przy ulicy Ostatniej mieszkało mi się naprawdę dobrze. Gdy uzbierałem wystarczającą ilość kasy, kupiłem sobie komputer, dobrą myszkę i specjalną klawiaturę, dzięki czemu mogłem w wygodnym klimacie zarywać noce przed ekranem komputera, grając w gry lub buszując w Internecie. Telewizor plazmowy wisiał w moim pokoju, naprzeciwko wielkiego łóżka, więc kiedy otwierałem oczy, od razu mogłem go włączyć i cieszyć oczy widokiem reality show. W pracy natomiast traktowali mnie z szacunkiem – przez osiem godzin odwalałem swoje, bez zbędnych ceregieli. Dbałem o to, żeby moja fucha była oceniana celująco, dlatego raz do czasu szefostwo wrzucało w kopertę dodatkowe siano.
    Byłem mistrzem własnego życia. Byłem dumny z tego, jak sam sobie ułożyłem życie. Byłem k*rewsko podekscytowany tym, jak moje życie może się potoczyć.
    Ale... Czy na pewno?
    A czy zauważyliście, że piszę w czasie przeszłym?
    Bo to wszystko było do czasu...
    Nagły ból w klatce piersiowej spowodował, że... Właściwie to nic nie spowodował. Olałem to. Jednak kiedy ból się nasilał przez kilka dni, a mi brakowało tlenu w płucach... Poszedłem do lekarza. Rak płuc – taka diagnoza. Ten skurczybyk wyjadał moje ciało od środka. Wcześniej nie bałem się śmierci, ale... teraz? W jednej chwili to, co było dla mnie ważne, straciło swą wartość. Mając zaledwie dwadzieścia dwa lata zdałem sobie sprawę, że to wszystko – imprezy, kobiety, gry i wolność – nigdy nie było dla mnie tak istotne, jak wcześniej myślałem. I choć szczyciłem się odłożonymi pieniędzmi, dość dobrą pracą i kawalerskim luksusem, tak naprawdę nie miałem nic. Nie miałem nic, oprócz życia, a i to miało mi zostać odebrane.
    Z początku, po dowiedzeniu się prawdy, popadłem w pewnym sensie w depresje. Znienawidziłem ludzkość, znienawidziłem siebie. Chodziłem na chemię i pokręcone badania. W rezultacie otrzymałem odpowiedź:
- Nie przeżyjesz. Będziesz za pół roku gnił w ziemi.
    No może nie tak dosłownie, ale tak to zinterpretowałem. Nic nie pomagało mojemu organizmowi zwalczyć tego cholernego raka, więc już powoli przygotowali dla mnie druczek aktu zgonu.
    Imię i nazwisko? Pi*prz się. Data urodzenia? Pi*rdol się.
    Bo spójrzcie prawdzie w oczy: czy rzeczywiście te informacje są tak istotne? Moje imię odzwierciedla moją osobę. A kim w rzeczywistości byłem? Nikim.
    Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że moja wartość równa się z ilościami imprez i spożytego alkoholu. A żeby tylko o alkohol chodziło! Czasem, aby zaspokoić się w inny sposób, ćpałem i jarałem marychę. Palić papierosy paliłem już odkąd skończyłem czternaście lat. Beknęło mi się tym i proszę, co z tego wyszło: rak.
    Nie ważne, że rak mógłby być odziedziczony po moim nieznanym ojcu. Nic nie było ważne. Kompletnie nic. Zrozumiałem, że moje życie to dno, tak bardzo podobne do życia, od którego uciekłem w wieku osiemnastu lat.
    Ale, jeśli to wszystko było tylko iluzją, iluzją moich potrzeb, to co było ważne? Nie wiedziałem. Miałem niespełna pół roku, aby to zauważyć.
    Dwa tysiące złotych, odłożone na nową konsole PlayStation, zabrałem spomiędzy kartek nieprzeczytanej nigdy książki i postanowiłem wyjechać w poszukiwaniu szczęścia. Miałem problem z wyborem miejsc, bo nawet nie wiedziałem, czego chcę. Jedyne, o czym marzyłem, to wygrana w Lotto i przespanie się z modelką Victoria Secret's, ale teraz...? To, co bym zrealizował, zostanie zapomniane z chwilą, kiedy na wieczność zamknę oczy. Nic po sobie nie zostawię. Byłem nic nie wartościowym człowiekiem, który po sobie nic nie zostawi.
    W pracy wziąłem urlop. Powiedziałem, jaka jest sytuacja, i pozwolili mi wykorzystać go w całości. Później miałem wziąć sobie zwolnienie lekarskie. Kasa wpływała mi na konto, mimo że do niej nie uczęszczałem. Fajnie, nie? Gówno prawda. To już znaczyło, że moja codzienność się skończyła. Dla nich już byłem martwy.
    Wiecie już mniej więcej, jak to było, że uciekłem od matki. Cóż... Ona zawsze była pijana. Zapominała o mnie, ale pamiętała o swoim najlepszym kumplu – Jacku Danielsie. Byłem usamodzielniony już w wieku ośmiu lat, gdy zdałem sobie sprawę, że NORMALNY rodzic nie powinien dzień w dzień obijać się o ściany. A przynajmniej jego dziecko nie powinno na to patrzeć. Sam gotowałem, prałem, dbałem o to, żeby moja matka nie zasypiała na klatce schodowej, bo nie miała siły wdrapywać się na drugie piętro blokowiska bez windy. Kochałem ją, nie mogłem patrzeć, jak wylewa z siebie rzygowiny na dywan, odziedziczony po zmarłej babci. Nie wiem skąd brała kasę na alkohol – za dnia pracowała jako kelnerka w barze, ale... Dajcie spokój. Ile ona mogła tam zarabiać?
    Nie było pieniędzy na żarcie, więc kradłem ze straganu owoce, ewentualnie zostałem zapraszany na obiady do kolegów. Każdy znał sytuację, w której się znajdywałem, ale nikt nie kiwnął palcem, aby pomóc mi wyjść z tego alkoholowego bagna. Skończywszy więc osiemnaście lat uciekłem i zająłem się własnym życiem.
    Już wiecie, dlaczego się usamodzielniłem. Moja matka nie była przykładnym rodzicem, więc... Czemu chciałem do niej wrócić?
    Trzy dni spędziłem na wmawianiu sobie, że wolę wyjechać gdzieś nad morze lub w góry, a nie powrócić do swojego rodzinnego miasta. Jednak ta potrzeba zwyciężyła. Pojechałem do matki.
Stojąc przez drzwiami do mieszkania, nie miałem pojęcia, czy zapukać, czy wparować do środka, aby szybciej zauważyć matkę leżącą na podłodze wraz z kilkunastoma butelkami po tanim winiaczu. Ta wizja była tak okrutna, że wolałem pierwszą opcję. Zapukałem i stałem w bezruchu, czekając na to, co się wydarzy.
    Otworzyła mi zadbana kobieta. Blond włosy opięte miała po bokach, a loki spływały jej po plecach. Lekko pomalowana wyglądała na idealną gospodyni domu. Kwiecista sukienka, z lekkim dekoltem idealnie podkreślały jej kobiece kształty. Wyglądała na nie więcej, niż czterdzieści lat.
- Przepraszam, czy zastanę...
    Przerwałem, zauważając jej kolor oczu.
- Daniel...? - usłyszałem wzruszony głos i po chwili nieznana dla mnie kobieta rzuciła się na mnie, obejmując mnie z całych sił.
    Mama. Moja mama.
    Zaprosiła mnie do środka. Do zadbanego mieszkania, w którym panował ład i porządek. Nawet pachniało, jakbym wkroczył nie do starego blokowiska, tylko na jakąś łąkę. Nie odzywałem się ani słowem, bo miałem- wrażenie, że wskoczyłem do króliczej nory. Gdzie ja jestem? I co się stało z moją matką – alkoholiczką?
    Usiedliśmy przy stoliku, a ona zaparzyła mi herbatę. Dowiedziałem się, że po moim wyjeździe dopiero zdała sobie sprawę ze swojego problemu. Poszła na odwyk. Zapisała się do AA. Zaczęła żyć.
- Przyznaję, to było ciężkie posunięcie. Ciągnęło mnie do alkoholu, ale zawsze miałam w portfelu twoje zdjęcie, które dodawało mi odwagi. Czułam, że nie podołam wyzwaniu, ale patrząc na twoją roześmianą twarz, gdy miałeś sześć lat, nie mogłam znieść poczucia winy, że w pewnym sensie cię porzuciłam. Odszedłeś, a razem ze sobą zabrałeś jakąś cząstkę mnie – mówiła.
    Nie skomentowałem, bo po co? To nie zmieniło postaci rzeczy.
- Nadal mam poczucie winy i chciałabym, żeby inaczej potoczył się nas los. Jednak wiem, że nie ma co ,,gdybać”. Staram się odkupować swoje winy, znaleźć dobrą ścieżkę. I może dlatego Ten u góry zesłał mi ciebie z powrotem.
    Poczułem nagły uścisk w klatce piersiowej. Teraz, albo nigdy – powiedziałem sobie.
- Mamo, ja... umieram.
    Płakała. Wyjaśniłem jej, że zostały mi cztery miesiące życia. Płakała dalej. Płakała całą noc, przytulając się do mnie za każdym razem, gdy obok mnie przechodziła. Płakała cały następny dzień. W końcu ta rozpacz stała się zaraźliwa.
    Płakaliśmy razem.
    Uczucie odrzucenia zniknęło, nie winiłem już matki za czyny sprzed paru lat. Staraliśmy się przez te cztery miesiące wzbogacić swoje życie o dobre wspomnienia. Chodziliśmy na spacery, oglądaliśmy rodzinne zdjęcia i przede wszystkim dużo rozmawialiśmy. Była ze mnie dumna. Widziałem podziw w jej oczach, gdy mówiłem o stanowisku pracy i o tym, jak potoczyło się moje życie. Była zadowolona z tego, że ja byłem zadowolony, a to była dla mnie największa nagroda za trud i odwagę stanięcia na własnych nogach.
    Umarłem parę dni wcześniej, zanim odnotowali to w akcie zgonu. Rak tak mnie zmaltretował, że wylądowałem w szpitalu i byłem nieprzytomny. Chciałem śmierci – tak mnie wszystko od wewnątrz bolało. Jakbym płonął żywcem. Czy to oznaczało, że przywołuje mnie piekło?
    Przed śmiercią nadal czułem się, jak śmieć. Nie zrobiłem nic dla innych, nie zostawiłem nic po sobie. Byłem bezwartościowym gnojem. Ale jak było naprawdę?
    Dopiero po śmierci wszystko zrozumiałem. Choć umarłem z poczuciem niespełnienia i brakiem akceptacji w stosunku co do swojej osoby, dopiero zauważyłem to, co było dla mnie niewidoczne.
Moja matka. Moja matka zmieniła się dzięki mnie. Po mojej śmierci poznała faceta – jak się okazało, właściciela mojego warsztatu, w którym pracowałem – i rok później wzięli ślub. Mimo starszego wieku zaadoptowali dziecko, ośmioletniego chłopca z patologicznej rodziny, i zmienili również jego życie. Wychowali go na dobrego człowieka. Gdy dorósł, sam założył warsztat samochodowy i zatrudnił najlepszych pracowników. Jego firma stała się hitem. Zarabiał wiele, ale odkładał sobie tylko na utrzymanie. Pomagał dzieciom, które były w podobnej sytuacji, jak ja czy on. Później te dzieci (nie mówię, że wszystkie, ale większość) to ziarnko dobroci zasadziły w innych miejscach. Rozpowszechniali dobroć, które nie dane mi było podarować. Ale jednak... Podarowałem. W pewnym sensie przyczyniłem się do dobrych czynów.
    Firma mojego przyrodniego brata nazywała się moim imieniem. Było o nim głośno. To tak, jakby głośno było o mnie. Czy to nie było wspaniałe uczucie?
    Było. Byłem gównem w życiu, po śmierci stałem się wartościowym człowiekiem. Sam zacząłem siebie akceptować. Zrozumiałem, że nie każdy pieniądz jest na wagę złota. To serce i czyny wystarczą, aby podbić świat. To właśnie te drobnostki. Te drobnostki, które sprawiają, że dobro się rozrasta.

,,Skarb bezdomnego" - opowiadanie Oli




   Nie jestem ani bogaty, ani przystojny. Co najważniejsze, od trzydziestu siedem lat jestem bezdomnym, mieszkającym w piwnicach blokowisk. Przez wielu uważany za niedorajdę i pijaka, chodzę sobie po ulicach miasta, próbując uzbierać na jedzenie. Przez wielu odrzucany z powodu braku czystych, dopasowanych ubrań, myję się w środku nocy, nad sztuczną sadzawką, chcąc choć w jakimś procencie dorównać higienicznym ludziom. Przez wielu traktowany jak popychadło, staram się schodzić ludziom z oczu, nie prosząc ich o jałmużnę, tylko grzebię w śmietnikach i dojadam ich resztki śniadania, obiadu czy kolacji. Każdy dzień jest dla mnie próbą życia, ale staram się na zawsze pozostać optymistą. Gdybyście zobaczyli moją twarz, z całą pewnością odwrócilibyście wzrok. Może jednak poznając moją historię, spojrzycie na mnie. Na prawdziwego mnie, a nie obdartusa z ulicy Długiej.
    Miałem siedem lat, gdy mój ojciec pewnego wieczoru wyszedł do pracy i już nie wrócił. Moja mama przez wiele tygodni szukała go w mieście, oczywiście z pomocą milicji, aż w końcu, po siedemdziesięciu sześciu dniach wyłowiono jego ciało z poderżniętym gardłem z rzeki. Rodzicielka kompletnie postradała rozum. Popadła w depresję i schizofrenię. Odbiło się to także na mnie. Jako jedynak starałem się jej pomóc – robiłem zakupy, sprzątałem, gotowałem. Dbałem, aby mama zawsze budziła się rano i zasiadała podczas obiadu do stołu. Często, podczas małej uczty, miała omamy – widziała ojca, który wchodzi do mieszkania i kieruje się w stronę ich sypialni. Leciała tam, zamykała za sobą drzwi na klucz i tym sposobem do następnego dnia jej nie widziałem. Słyszałem jedynie jej płacz, krzyki i wyzwiska, kierujące do każdej żyjącej osoby. Nie znaleźli mordercy, dlatego każdego osądzała. Czasami nawet mnie, ale nie przejmowałem się tym. Moja babcia dopiero po dwóch miesiącach po pogrzebie taty przyjechała do nas z Chorwacji, aby sprawdzić, jak sobie dajemy radę. Widząc, co się dzieje w naszym domu, została z nami na długi czas. Spożytkowałem więc tę większą swobodę na nadrabianiu nauki szkolnej. Starałem się podciągnąć oceny, lecz w głowie nadal kłębiły mi się pytania, jak się mama czuje. Wracałem do domu zmęczony, kładłem się późno spać, wstawałem godzinę przed pianiem koguta i pomagałem babci w wyszykowaniu mnie do szkoły. Przez ten okres, kiedy sam opiekowałem się mamą, nauczyłem się samodzielności, jednak bunia zawsze powtarzała, że jestem za mały, aby zajmować się tyloma rzeczami. Wewnętrznie zaś odczuwałem, że ona jest za stara, aby dźwignąć naszą sytuację życiową, więc po kryjomu podsuwałem jej swoje ręce do pomocy.

    Mama zmarła. Miałem jedenaście lat. Tak zjadła ją depresja, że wyjadła siebie od środka. Babcia wzięła mnie pod swoje skrzydło, jednak to nie było to samo. Mimo, że od paru lat moja rodzicielka chorowała, czułem jej obecność w domu. Teraz, kiedy straciłem oboje rodziców, nie tylko pomieszczenia zdawały się być puste. Puste było również moje serce.

   Owszem, chodziłem nadal do szkoły. Starałem się, aby moja babcia nie miała ze mną problemów. Często krzyczała, często się złościła, ale nie miałem jej tego za złe. Jej też było ciężko. Straciła zięcia i córkę. Już nie mowa o jej mężu, który również zginął przed wieloma latami na wojnie. Ale to już inna historia.

    Kiedy więc po dwóch kolejnych latach straciłem babcię, kompletnie się załamałem. Nie miałem żadnej dalszej rodziny, u której mógłbym pomieszkiwać, więc zostałem deportowany do domu dziecka w całkowicie obcym dla mnie mieście. Tam nie miałem żadnych luksusów, ani wolnej chwili na pogrążenie się w żałobie. Z każdej strony czaiło się niebezpieczeństwo. Musiałem się pilnować. Pilnować się przed rówieśnikami, którzy każdego traktowali jak worek treningowy. Pilnować się przed wychowawcami, dbającymi o to, aby każde ,,ich” dziecko było idealnym służącym. Nie zważali na obrażenia, zarówno cielesne, jak i te psychiczne, które poniosłem już w pierwszych dniach. Każdy dla każdego był wrogiem. Nikt nie spał – a raczej spał z otwartymi oczami, aby być w razie czego przygotowany na kolejny cios. To było piekło, przez które przechodziłem przez wiele – dało się przysiąc - tysiącleci, dopóki nie skończyłem siedemnastu lat.

   To wtedy poznałem Julię. Była ode mnie młodsza o dwa lata, ale wyraz jej oczu był stanowczo za poważny, jak na osobę w jej wieku. Trafiła do nas po tym, jak jej rodzice wraz z przyjaciółmi pojechali na małą imprezę dobroczynną, na której była strzelanina. Zmarli na miejscu. Chociaż połączeni byliśmy stratą, nie pasowała do tego środowiska. Ona – dziewczynka z wyższych sfer – powinna niezwłocznie zostać adoptowana przez kogokolwiek z rodziny lub bliskich, jednak tak się nie stało. Okazało się, że każdy z jej grona był fałszywy. Nie mieli zamiaru brać na barki wychowywania nastoletniego dziecka, nawet jeśli kusiły ich banknoty, jakie otrzymała w spadku. Co prawda, mogła je otrzymać dopiero, kiedy skończyłaby pełnoletność, jednak to były aż trzy lata. To stosunkowo dużo, jeśli miało się na myśli udawanie dzień w dzień dobrego opiekuna. Zbyt dużo, jak na łajdaków, niegdyś krążących z udawaną szczerością wśród jej rodziny.

   Pokochałem ją. Z początku było nam ciężko uzyskać dobry kontakt, ale wiedziałem od razu, że to ta jedyna. Skończywszy osiemnaście lat wybiegłem z domu dziecka w poszukiwaniu pracy. W końcu otrzymałem niezbyt zadowalającą fuchę na budowach – kładłem dachy. Praca może i niebezpieczna, jednak w miarę dobrze płatna. Miałem dwa lata, aby stworzyć dla nas prawdziwy, kochający dom, bez naruszania jej pieniędzy, spoczywające na koncie bankowym. Nie obchodził mnie jej spadek.
   Chciałem tylko być jej godzien, kupić pierścionek, ożenić się i przeprowadzić ją na własnych rękach przez próg naszego nowego, prawdziwego i kochającego domu.

   Wyszła. Skończywszy osiemnaście lat w końcu wyszła na wolność. Pamiętam to jak dziś, że czekałem na nią w naszym świeżo kupionym Dodge Lancer, a ona wychodząc z bramy, podbiegła do mnie i ściskała mnie z całych sił. Pocałunków też nie było końca. Dopiero wtedy zauważyłem jej energię, którą odzyskała pierwszy raz od trzech lat.

   Pobraliśmy się bez świadków, bez gości, bez tłumów. Byliśmy tylko my i nasza miłość. Codziennie zasypywałem ją kwiatami, ona mnie pocałunkami. Żyliśmy dla siebie. Od rana po popołudnia spędzałem czas na budowach, ale wracałem do niej i czułem się jak nowo narodzony. To był sens mojego życia. A ja byłem jej powodem uśmiechu.

   Cieszyliśmy się sobą bardzo długo, ale postanowiliśmy powiększyć naszą miłość o jeszcze jednego uczestnika. To wtedy się dowiedzieliśmy, że Julia nie może mieć dzieci. Płakała, mówiła mi, że mnie zawiodła, a ja próbowałem w jakiś sposób podtrzymać ją na duchu. Powiedziałem jej, że adoptujemy, ale, ku mojemu zdziwieniu, nie chciała. Odmówiła. Chciała mieć pierwiastek naszej miłości, a nie ochłapy czyjeś. Zabolało mnie to, bo jako osoba, która również wychowywała się w domu dziecka, nie powinna mówić tak o tych niewinnych dzieciach. W końcu tam też znajdowały się niemowlaki, które mogliśmy wychować na porządnych obywateli. Z miłością i czułością. Ona jednak stanowczo zabraniała mi podążać myślami w tę stronę. Chciała nas. Chciała naszą małą wersję miłości.
    Od naszego ślubu minęło dziesięć lat. Nie było już między nami tak kolorowo, jak kiedyś. Kochałem ją całym sercem, ona mnie też, ale oboje mieliśmy mniej siły, aby to okazywać. Julia nadal była załamana brakiem potomka, a ja czułem się podle wiedząc, że moje słowa nie podniosą jej na duchu. Któregoś razu wróciła jednak do domu cała rozpromieniona. Pytając się, co się stało, uzyskałem odpowiedź, że pieniądze ze spadku, które ciągle spoczywały na koncie bankowym, przeznaczyła na badania lekarstwa na bezpłodność. Była tak dumna z siebie, że nie miałem serca na nią się gniewać. Cieszyłem się, że wróciła moja kobieta. Energiczna i dumna z życia, chociaż na staliśmy się biedniejsi o kilkaset tysięcy złotych. Goli, ale szczęśliwi – jak to mawiano.
Jednak z biegiem czasu jej zapał znowu opadał. Pewnie myślała, że jak przeznaczy pieniądze na badania, od razu wynajdą lek. W końcu zaczęła się ode mnie odsuwać. Znikała wieczorem, tłumacząc się, że idzie do koleżanki. Nie miałem pretensji, bo się cieszyłem, że postanowiła korzystać z życia. Nie podejrzewałem wtedy, że korzystała z niego aż za bardzo. I że jednak zostanie wynaleziony ,,lek”.

   Wracając z pracy, zastałem ją siedzącą przy stole w kuchni całą zapłakaną. Wyznała mi, że jest w ciąży. Ale nie ze mną.
    To było jasne, że problem nie tkwił jednak w niej, a we mnie. Lekarz się pomylił. Wpadłem w furię – raz, że mnie zdradziła, a dwa, że przez tyle lat ona niszczyła sobie życie myśląc, że to ona jest wewnętrznie uszkodzona.
    Nadal ją kochałem, dlatego postanowiłem odejść. Ona strasznie chciała mieć dzieci, więc postanowiłem zrobić miejsce dla faceta, z którym mogłaby to marzenie spełnić. Moja decyzja o odejściu była tak szybka, że przy wynoszeniu rzeczy nie zwracałem uwagi na jej lament i krzyki. Po prostu odszedłem. Odszedłem z domu, z pracy, z miasta, a przede wszystkim z jej życia.
    Przeniosłem się do innej miejscowości. Wsiadłem do pociągu i ruszyłem przed siebie. Wróciłem do Gdańska, w swoje stare rejony. Nie miałem jednak znajomości, więc z początku jedną noc przespałem na ławce w parku. Myślałem, że nikomu nie będzie to przeszkadzać, a jednak się myliłem. Zostałem pobity. Na szczęście miałem przy sobie scyzoryk i kiedy katowali mnie na trawie, wbiłem jednemu nóż w nogę – ale nie martwcie się, nic poważnego, lecz to dało mi dodatkowych parę sekund na wstanie z chłodnej ziemi. Z drugim katem zacząłem się bić. Oberwał. Pierwszy zaś wrócił do formy i znowu było dwóch na jednego. Bili mnie, a ja w obronie zamachnąłem się nożem. Niechcący jednemu przejechałem po gardle. Wykrwawił się na śmierć, bo trafiło na główną tętnicę.
   Trafiłem do więzienia. Pytając się, czy chcę do kogoś zadzwonić, gdyż przysługuje mi jeden telefon, odpowiadałem, że nie. Moja Julia była w ciąży i wiedziałem, że poniosą ją nerwy, kiedy dowie się o sytuacji, w której się znalazłem. Zagroziłoby to życiu dziecku, a ja nie miałem zamiaru mieć jeszcze jednej osoby na sumieniu.
    Dostałem pięć lat. Odsiedziałem wyrok w skupieniu. Po wyjściu dostałem pieniądze na chwilowe utrzymanie, ale nie chciałem za nich wynająć sobie lokum. Postanowiłem pojechać do mojego dawnego domu i sprawdzić, jak moja ukochana radzi sobie z życiem.
    Wieczorową porą schowałem się za jednym z krzaków i podglądałem, jak Julia z obcym dla mnie mężczyzną i czteroletnią córką siadają do kolacji. Wyglądali jak zwykła, kochająca się rodzina, jednak przyglądając się mojej najdroższej, nie zauważyłem już jej blasku ani siły. Była jak więdnący kwiat róży, który zostawiał po sobie suchy krzak.
    Ale nadal istniała, a tylko to dla mnie się liczyło.
    Wróciłem do Gdańska stopem. Nie miałem funduszy na dojazd pociągiem, więc stałem się tułaczem, ciągnącym się za swym losem, jak jakiś nieudacznik. Przez wiele dni przesiadywałem na tej samej ławce, spoglądając na przechodniów, którzy gonili za czasem, w pogoni za pieniędzmi. Oni chcieli zarobić na rodzinę, na swoje szczęście, a ja zrozumiałem, że porzuciłem wszystko, aby moja rodzina, moje szczęście, byli zadowoleni. Nie miałem pieniędzy, a jedyną dla mnie wartością było to, że wciąż miałem obrączkę na palcu, która lśniła w świetle słońca. Nie miałem przy sobie żadnych zdjęć Julii i tylko to mi po niej pozostało. Obawiając się jednak kradzieży, chowałem go do kieszeni spodni. I tak już pozostało.
    Pogodziłem się z losem. Nie miałem zamiaru układać sobie na nowo życia. Chciałem je poznać. Codziennie patrzenie na ludzi, ich zmieniające się nastroje i zróżnicowane konflikty uczyły mnie za każdym razem. Dopiero stając się bezdomnym zdałem sobie sprawę, że nie pasuję do społeczności. Teraz liczą się tylko pieniądze i czas, nie szczęście i miłość. Oni ładują swoją energię kofeiną, ja wspomnieniami o magicznych chwilach. To one nakręcają mnie do pozytywnych myśli, do działania. Wiem, że gdzieś tam całkiem niedaleko mnie, o tym samym nazwisku, siedzi sobie Julia i cieszy się swoją rodziną. Julia, która pokazała mi cień szansy na szczęśliwe zakończenie. Która oderwała mnie od pesymizmu i pomagała mi przetrwać zarówno w domu dziecka, jak i poza nim. I sama myśl o tym, że gdzieś tam jest i spełnia swoje kolejne marzenie, daje mi bodziec do nieużalania się nad sobą. Postąpiłem słusznie, wiem o tym. I choć niejedno z Was pomyśli, że jestem durniem, bo znalazłem się na ulicy – mylicie się. Może i jestem głupi, ale tylko dlatego, że mamy kompletnie inną percepcję myślową. Wy macie dach nad głową, rodzinę, pieniądze – ja mam Ją. Ona zawsze będzie moją własnością i tylko to się dla mnie liczy. To jest mój skarb, którego chroniłem, chronię i chronić dalej będę. Nie potrzebuję niczego innego. Chciałbym jedynie zobaczyć, że na świecie są ludzie, którzy równie jak ja interesują się bardziej szczęściem bliskich osób, niż zawartością portfela. Nie mówię tu o tym, żeby stać się bezdomnym – nie. Ale czasami po prostu zatrzymajcie się, wyrzućcie zegarek i spójrzcie na osobę, która zawsze przy was jest. Bo ja teraz na was patrzę. I patrzę na wasze uśmiechy, cenniejsze bardziej od złota.

ODWIEDŹ NAS JUŻ DZIŚ!