Nie jestem ani bogaty, ani przystojny. Co najważniejsze, od trzydziestu siedem lat jestem bezdomnym, mieszkającym w piwnicach blokowisk. Przez wielu uważany za niedorajdę i pijaka, chodzę sobie po ulicach miasta, próbując uzbierać na jedzenie. Przez wielu odrzucany z powodu braku czystych, dopasowanych ubrań, myję się w środku nocy, nad sztuczną sadzawką, chcąc choć w jakimś procencie dorównać higienicznym ludziom. Przez wielu traktowany jak popychadło, staram się schodzić ludziom z oczu, nie prosząc ich o jałmużnę, tylko grzebię w śmietnikach i dojadam ich resztki śniadania, obiadu czy kolacji. Każdy dzień jest dla mnie próbą życia, ale staram się na zawsze pozostać optymistą. Gdybyście zobaczyli moją twarz, z całą pewnością odwrócilibyście wzrok. Może jednak poznając moją historię, spojrzycie na mnie. Na prawdziwego mnie, a nie obdartusa z ulicy Długiej.
Miałem siedem lat, gdy mój ojciec pewnego wieczoru wyszedł do pracy i już nie wrócił. Moja mama przez wiele tygodni szukała go w mieście, oczywiście z pomocą milicji, aż w końcu, po siedemdziesięciu sześciu dniach wyłowiono jego ciało z poderżniętym gardłem z rzeki. Rodzicielka kompletnie postradała rozum. Popadła w depresję i schizofrenię. Odbiło się to także na mnie. Jako jedynak starałem się jej pomóc – robiłem zakupy, sprzątałem, gotowałem. Dbałem, aby mama zawsze budziła się rano i zasiadała podczas obiadu do stołu. Często, podczas małej uczty, miała omamy – widziała ojca, który wchodzi do mieszkania i kieruje się w stronę ich sypialni. Leciała tam, zamykała za sobą drzwi na klucz i tym sposobem do następnego dnia jej nie widziałem. Słyszałem jedynie jej płacz, krzyki i wyzwiska, kierujące do każdej żyjącej osoby. Nie znaleźli mordercy, dlatego każdego osądzała. Czasami nawet mnie, ale nie przejmowałem się tym. Moja babcia dopiero po dwóch miesiącach po pogrzebie taty przyjechała do nas z Chorwacji, aby sprawdzić, jak sobie dajemy radę. Widząc, co się dzieje w naszym domu, została z nami na długi czas. Spożytkowałem więc tę większą swobodę na nadrabianiu nauki szkolnej. Starałem się podciągnąć oceny, lecz w głowie nadal kłębiły mi się pytania, jak się mama czuje. Wracałem do domu zmęczony, kładłem się późno spać, wstawałem godzinę przed pianiem koguta i pomagałem babci w wyszykowaniu mnie do szkoły. Przez ten okres, kiedy sam opiekowałem się mamą, nauczyłem się samodzielności, jednak bunia zawsze powtarzała, że jestem za mały, aby zajmować się tyloma rzeczami. Wewnętrznie zaś odczuwałem, że ona jest za stara, aby dźwignąć naszą sytuację życiową, więc po kryjomu podsuwałem jej swoje ręce do pomocy.
Mama zmarła. Miałem jedenaście lat. Tak zjadła ją depresja, że wyjadła siebie od środka. Babcia wzięła mnie pod swoje skrzydło, jednak to nie było to samo. Mimo, że od paru lat moja rodzicielka chorowała, czułem jej obecność w domu. Teraz, kiedy straciłem oboje rodziców, nie tylko pomieszczenia zdawały się być puste. Puste było również moje serce.
Owszem, chodziłem nadal do szkoły. Starałem się, aby moja babcia nie miała ze mną problemów. Często krzyczała, często się złościła, ale nie miałem jej tego za złe. Jej też było ciężko. Straciła zięcia i córkę. Już nie mowa o jej mężu, który również zginął przed wieloma latami na wojnie. Ale to już inna historia.
Kiedy więc po dwóch kolejnych latach straciłem babcię, kompletnie się załamałem. Nie miałem żadnej dalszej rodziny, u której mógłbym pomieszkiwać, więc zostałem deportowany do domu dziecka w całkowicie obcym dla mnie mieście. Tam nie miałem żadnych luksusów, ani wolnej chwili na pogrążenie się w żałobie. Z każdej strony czaiło się niebezpieczeństwo. Musiałem się pilnować. Pilnować się przed rówieśnikami, którzy każdego traktowali jak worek treningowy. Pilnować się przed wychowawcami, dbającymi o to, aby każde ,,ich” dziecko było idealnym służącym. Nie zważali na obrażenia, zarówno cielesne, jak i te psychiczne, które poniosłem już w pierwszych dniach. Każdy dla każdego był wrogiem. Nikt nie spał – a raczej spał z otwartymi oczami, aby być w razie czego przygotowany na kolejny cios. To było piekło, przez które przechodziłem przez wiele – dało się przysiąc - tysiącleci, dopóki nie skończyłem siedemnastu lat.
To wtedy poznałem Julię. Była ode mnie młodsza o dwa lata, ale wyraz jej oczu był stanowczo za poważny, jak na osobę w jej wieku. Trafiła do nas po tym, jak jej rodzice wraz z przyjaciółmi pojechali na małą imprezę dobroczynną, na której była strzelanina. Zmarli na miejscu. Chociaż połączeni byliśmy stratą, nie pasowała do tego środowiska. Ona – dziewczynka z wyższych sfer – powinna niezwłocznie zostać adoptowana przez kogokolwiek z rodziny lub bliskich, jednak tak się nie stało. Okazało się, że każdy z jej grona był fałszywy. Nie mieli zamiaru brać na barki wychowywania nastoletniego dziecka, nawet jeśli kusiły ich banknoty, jakie otrzymała w spadku. Co prawda, mogła je otrzymać dopiero, kiedy skończyłaby pełnoletność, jednak to były aż trzy lata. To stosunkowo dużo, jeśli miało się na myśli udawanie dzień w dzień dobrego opiekuna. Zbyt dużo, jak na łajdaków, niegdyś krążących z udawaną szczerością wśród jej rodziny.
Pokochałem ją. Z początku było nam ciężko uzyskać dobry kontakt, ale wiedziałem od razu, że to ta jedyna. Skończywszy osiemnaście lat wybiegłem z domu dziecka w poszukiwaniu pracy. W końcu otrzymałem niezbyt zadowalającą fuchę na budowach – kładłem dachy. Praca może i niebezpieczna, jednak w miarę dobrze płatna. Miałem dwa lata, aby stworzyć dla nas prawdziwy, kochający dom, bez naruszania jej pieniędzy, spoczywające na koncie bankowym. Nie obchodził mnie jej spadek.
Chciałem tylko być jej godzien, kupić pierścionek, ożenić się i przeprowadzić ją na własnych rękach przez próg naszego nowego, prawdziwego i kochającego domu.
Wyszła. Skończywszy osiemnaście lat w końcu wyszła na wolność. Pamiętam to jak dziś, że czekałem na nią w naszym świeżo kupionym Dodge Lancer, a ona wychodząc z bramy, podbiegła do mnie i ściskała mnie z całych sił. Pocałunków też nie było końca. Dopiero wtedy zauważyłem jej energię, którą odzyskała pierwszy raz od trzech lat.
Pobraliśmy się bez świadków, bez gości, bez tłumów. Byliśmy tylko my i nasza miłość. Codziennie zasypywałem ją kwiatami, ona mnie pocałunkami. Żyliśmy dla siebie. Od rana po popołudnia spędzałem czas na budowach, ale wracałem do niej i czułem się jak nowo narodzony. To był sens mojego życia. A ja byłem jej powodem uśmiechu.
Cieszyliśmy się sobą bardzo długo, ale postanowiliśmy powiększyć naszą miłość o jeszcze jednego uczestnika. To wtedy się dowiedzieliśmy, że Julia nie może mieć dzieci. Płakała, mówiła mi, że mnie zawiodła, a ja próbowałem w jakiś sposób podtrzymać ją na duchu. Powiedziałem jej, że adoptujemy, ale, ku mojemu zdziwieniu, nie chciała. Odmówiła. Chciała mieć pierwiastek naszej miłości, a nie ochłapy czyjeś. Zabolało mnie to, bo jako osoba, która również wychowywała się w domu dziecka, nie powinna mówić tak o tych niewinnych dzieciach. W końcu tam też znajdowały się niemowlaki, które mogliśmy wychować na porządnych obywateli. Z miłością i czułością. Ona jednak stanowczo zabraniała mi podążać myślami w tę stronę. Chciała nas. Chciała naszą małą wersję miłości.
Od naszego ślubu minęło dziesięć lat. Nie było już między nami tak kolorowo, jak kiedyś. Kochałem ją całym sercem, ona mnie też, ale oboje mieliśmy mniej siły, aby to okazywać. Julia nadal była załamana brakiem potomka, a ja czułem się podle wiedząc, że moje słowa nie podniosą jej na duchu. Któregoś razu wróciła jednak do domu cała rozpromieniona. Pytając się, co się stało, uzyskałem odpowiedź, że pieniądze ze spadku, które ciągle spoczywały na koncie bankowym, przeznaczyła na badania lekarstwa na bezpłodność. Była tak dumna z siebie, że nie miałem serca na nią się gniewać. Cieszyłem się, że wróciła moja kobieta. Energiczna i dumna z życia, chociaż na staliśmy się biedniejsi o kilkaset tysięcy złotych. Goli, ale szczęśliwi – jak to mawiano.
Jednak z biegiem czasu jej zapał znowu opadał. Pewnie myślała, że jak przeznaczy pieniądze na badania, od razu wynajdą lek. W końcu zaczęła się ode mnie odsuwać. Znikała wieczorem, tłumacząc się, że idzie do koleżanki. Nie miałem pretensji, bo się cieszyłem, że postanowiła korzystać z życia. Nie podejrzewałem wtedy, że korzystała z niego aż za bardzo. I że jednak zostanie wynaleziony ,,lek”.
Wracając z pracy, zastałem ją siedzącą przy stole w kuchni całą zapłakaną. Wyznała mi, że jest w ciąży. Ale nie ze mną.
To było jasne, że problem nie tkwił jednak w niej, a we mnie. Lekarz się pomylił. Wpadłem w furię – raz, że mnie zdradziła, a dwa, że przez tyle lat ona niszczyła sobie życie myśląc, że to ona jest wewnętrznie uszkodzona.
Nadal ją kochałem, dlatego postanowiłem odejść. Ona strasznie chciała mieć dzieci, więc postanowiłem zrobić miejsce dla faceta, z którym mogłaby to marzenie spełnić. Moja decyzja o odejściu była tak szybka, że przy wynoszeniu rzeczy nie zwracałem uwagi na jej lament i krzyki. Po prostu odszedłem. Odszedłem z domu, z pracy, z miasta, a przede wszystkim z jej życia.
Przeniosłem się do innej miejscowości. Wsiadłem do pociągu i ruszyłem przed siebie. Wróciłem do Gdańska, w swoje stare rejony. Nie miałem jednak znajomości, więc z początku jedną noc przespałem na ławce w parku. Myślałem, że nikomu nie będzie to przeszkadzać, a jednak się myliłem. Zostałem pobity. Na szczęście miałem przy sobie scyzoryk i kiedy katowali mnie na trawie, wbiłem jednemu nóż w nogę – ale nie martwcie się, nic poważnego, lecz to dało mi dodatkowych parę sekund na wstanie z chłodnej ziemi. Z drugim katem zacząłem się bić. Oberwał. Pierwszy zaś wrócił do formy i znowu było dwóch na jednego. Bili mnie, a ja w obronie zamachnąłem się nożem. Niechcący jednemu przejechałem po gardle. Wykrwawił się na śmierć, bo trafiło na główną tętnicę.
Trafiłem do więzienia. Pytając się, czy chcę do kogoś zadzwonić, gdyż przysługuje mi jeden telefon, odpowiadałem, że nie. Moja Julia była w ciąży i wiedziałem, że poniosą ją nerwy, kiedy dowie się o sytuacji, w której się znalazłem. Zagroziłoby to życiu dziecku, a ja nie miałem zamiaru mieć jeszcze jednej osoby na sumieniu.
Dostałem pięć lat. Odsiedziałem wyrok w skupieniu. Po wyjściu dostałem pieniądze na chwilowe utrzymanie, ale nie chciałem za nich wynająć sobie lokum. Postanowiłem pojechać do mojego dawnego domu i sprawdzić, jak moja ukochana radzi sobie z życiem.
Wieczorową porą schowałem się za jednym z krzaków i podglądałem, jak Julia z obcym dla mnie mężczyzną i czteroletnią córką siadają do kolacji. Wyglądali jak zwykła, kochająca się rodzina, jednak przyglądając się mojej najdroższej, nie zauważyłem już jej blasku ani siły. Była jak więdnący kwiat róży, który zostawiał po sobie suchy krzak.
Ale nadal istniała, a tylko to dla mnie się liczyło.
Wróciłem do Gdańska stopem. Nie miałem funduszy na dojazd pociągiem, więc stałem się tułaczem, ciągnącym się za swym losem, jak jakiś nieudacznik. Przez wiele dni przesiadywałem na tej samej ławce, spoglądając na przechodniów, którzy gonili za czasem, w pogoni za pieniędzmi. Oni chcieli zarobić na rodzinę, na swoje szczęście, a ja zrozumiałem, że porzuciłem wszystko, aby moja rodzina, moje szczęście, byli zadowoleni. Nie miałem pieniędzy, a jedyną dla mnie wartością było to, że wciąż miałem obrączkę na palcu, która lśniła w świetle słońca. Nie miałem przy sobie żadnych zdjęć Julii i tylko to mi po niej pozostało. Obawiając się jednak kradzieży, chowałem go do kieszeni spodni. I tak już pozostało.
Pogodziłem się z losem. Nie miałem zamiaru układać sobie na nowo życia. Chciałem je poznać. Codziennie patrzenie na ludzi, ich zmieniające się nastroje i zróżnicowane konflikty uczyły mnie za każdym razem. Dopiero stając się bezdomnym zdałem sobie sprawę, że nie pasuję do społeczności. Teraz liczą się tylko pieniądze i czas, nie szczęście i miłość. Oni ładują swoją energię kofeiną, ja wspomnieniami o magicznych chwilach. To one nakręcają mnie do pozytywnych myśli, do działania. Wiem, że gdzieś tam całkiem niedaleko mnie, o tym samym nazwisku, siedzi sobie Julia i cieszy się swoją rodziną. Julia, która pokazała mi cień szansy na szczęśliwe zakończenie. Która oderwała mnie od pesymizmu i pomagała mi przetrwać zarówno w domu dziecka, jak i poza nim. I sama myśl o tym, że gdzieś tam jest i spełnia swoje kolejne marzenie, daje mi bodziec do nieużalania się nad sobą. Postąpiłem słusznie, wiem o tym. I choć niejedno z Was pomyśli, że jestem durniem, bo znalazłem się na ulicy – mylicie się. Może i jestem głupi, ale tylko dlatego, że mamy kompletnie inną percepcję myślową. Wy macie dach nad głową, rodzinę, pieniądze – ja mam Ją. Ona zawsze będzie moją własnością i tylko to się dla mnie liczy. To jest mój skarb, którego chroniłem, chronię i chronić dalej będę. Nie potrzebuję niczego innego. Chciałbym jedynie zobaczyć, że na świecie są ludzie, którzy równie jak ja interesują się bardziej szczęściem bliskich osób, niż zawartością portfela. Nie mówię tu o tym, żeby stać się bezdomnym – nie. Ale czasami po prostu zatrzymajcie się, wyrzućcie zegarek i spójrzcie na osobę, która zawsze przy was jest. Bo ja teraz na was patrzę. I patrzę na wasze uśmiechy, cenniejsze bardziej od złota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wyraźcie swoje zdanie w komentarzu, będzie mi niezmiernie miło :)