Żyj chwilą... I tak żyję. Będąc jeszcze dzieckiem, powiedziałem sobie, że nie będę przejmował się drobnostkami. Moja matka była alkoholiczką, ojca nie znałem. Skończywszy osiemnaście lat, wybiegłem z domu, znalazłem pierwszą lepszą pracę i wynająłem dach nad głową. Później, gdy wybiła dwudziestka, byłem już mechanikiem samochodowym w dość popularnym w moim mieście warsztacie.
Potem było już coraz lepiej...
Może moje życie to nie temat do książki, bo chodziłem na imprezy i wyrywałem co weekend nową laskę, ale cieszyłem się wolnością, którą sobie sam sprawiłem. Miałem liczne grono znajomych, niektórych uważałem nawet za przyjaciół, na których mogłem zawsze liczyć. Imprezowaliśmy razem, wyjeżdżaliśmy nad domki letniskowe i balangowaliśmy do białego rana. Nie brakowało mi niczego. W wynajętej kawalerce przy ulicy Ostatniej mieszkało mi się naprawdę dobrze. Gdy uzbierałem wystarczającą ilość kasy, kupiłem sobie komputer, dobrą myszkę i specjalną klawiaturę, dzięki czemu mogłem w wygodnym klimacie zarywać noce przed ekranem komputera, grając w gry lub buszując w Internecie. Telewizor plazmowy wisiał w moim pokoju, naprzeciwko wielkiego łóżka, więc kiedy otwierałem oczy, od razu mogłem go włączyć i cieszyć oczy widokiem reality show. W pracy natomiast traktowali mnie z szacunkiem – przez osiem godzin odwalałem swoje, bez zbędnych ceregieli. Dbałem o to, żeby moja fucha była oceniana celująco, dlatego raz do czasu szefostwo wrzucało w kopertę dodatkowe siano.
Byłem mistrzem własnego życia. Byłem dumny z tego, jak sam sobie ułożyłem życie. Byłem k*rewsko podekscytowany tym, jak moje życie może się potoczyć.
Ale... Czy na pewno?
A czy zauważyliście, że piszę w czasie przeszłym?
Bo to wszystko było do czasu...
Nagły ból w klatce piersiowej spowodował, że... Właściwie to nic nie spowodował. Olałem to. Jednak kiedy ból się nasilał przez kilka dni, a mi brakowało tlenu w płucach... Poszedłem do lekarza. Rak płuc – taka diagnoza. Ten skurczybyk wyjadał moje ciało od środka. Wcześniej nie bałem się śmierci, ale... teraz? W jednej chwili to, co było dla mnie ważne, straciło swą wartość. Mając zaledwie dwadzieścia dwa lata zdałem sobie sprawę, że to wszystko – imprezy, kobiety, gry i wolność – nigdy nie było dla mnie tak istotne, jak wcześniej myślałem. I choć szczyciłem się odłożonymi pieniędzmi, dość dobrą pracą i kawalerskim luksusem, tak naprawdę nie miałem nic. Nie miałem nic, oprócz życia, a i to miało mi zostać odebrane.
Z początku, po dowiedzeniu się prawdy, popadłem w pewnym sensie w depresje. Znienawidziłem ludzkość, znienawidziłem siebie. Chodziłem na chemię i pokręcone badania. W rezultacie otrzymałem odpowiedź:
- Nie przeżyjesz. Będziesz za pół roku gnił w ziemi.
No może nie tak dosłownie, ale tak to zinterpretowałem. Nic nie pomagało mojemu organizmowi zwalczyć tego cholernego raka, więc już powoli przygotowali dla mnie druczek aktu zgonu.
Imię i nazwisko? Pi*prz się. Data urodzenia? Pi*rdol się.
Bo spójrzcie prawdzie w oczy: czy rzeczywiście te informacje są tak istotne? Moje imię odzwierciedla moją osobę. A kim w rzeczywistości byłem? Nikim.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że moja wartość równa się z ilościami imprez i spożytego alkoholu. A żeby tylko o alkohol chodziło! Czasem, aby zaspokoić się w inny sposób, ćpałem i jarałem marychę. Palić papierosy paliłem już odkąd skończyłem czternaście lat. Beknęło mi się tym i proszę, co z tego wyszło: rak.
Nie ważne, że rak mógłby być odziedziczony po moim nieznanym ojcu. Nic nie było ważne. Kompletnie nic. Zrozumiałem, że moje życie to dno, tak bardzo podobne do życia, od którego uciekłem w wieku osiemnastu lat.
Ale, jeśli to wszystko było tylko iluzją, iluzją moich potrzeb, to co było ważne? Nie wiedziałem. Miałem niespełna pół roku, aby to zauważyć.
Dwa tysiące złotych, odłożone na nową konsole PlayStation, zabrałem spomiędzy kartek nieprzeczytanej nigdy książki i postanowiłem wyjechać w poszukiwaniu szczęścia. Miałem problem z wyborem miejsc, bo nawet nie wiedziałem, czego chcę. Jedyne, o czym marzyłem, to wygrana w Lotto i przespanie się z modelką Victoria Secret's, ale teraz...? To, co bym zrealizował, zostanie zapomniane z chwilą, kiedy na wieczność zamknę oczy. Nic po sobie nie zostawię. Byłem nic nie wartościowym człowiekiem, który po sobie nic nie zostawi.
W pracy wziąłem urlop. Powiedziałem, jaka jest sytuacja, i pozwolili mi wykorzystać go w całości. Później miałem wziąć sobie zwolnienie lekarskie. Kasa wpływała mi na konto, mimo że do niej nie uczęszczałem. Fajnie, nie? Gówno prawda. To już znaczyło, że moja codzienność się skończyła. Dla nich już byłem martwy.
Wiecie już mniej więcej, jak to było, że uciekłem od matki. Cóż... Ona zawsze była pijana. Zapominała o mnie, ale pamiętała o swoim najlepszym kumplu – Jacku Danielsie. Byłem usamodzielniony już w wieku ośmiu lat, gdy zdałem sobie sprawę, że NORMALNY rodzic nie powinien dzień w dzień obijać się o ściany. A przynajmniej jego dziecko nie powinno na to patrzeć. Sam gotowałem, prałem, dbałem o to, żeby moja matka nie zasypiała na klatce schodowej, bo nie miała siły wdrapywać się na drugie piętro blokowiska bez windy. Kochałem ją, nie mogłem patrzeć, jak wylewa z siebie rzygowiny na dywan, odziedziczony po zmarłej babci. Nie wiem skąd brała kasę na alkohol – za dnia pracowała jako kelnerka w barze, ale... Dajcie spokój. Ile ona mogła tam zarabiać?
Nie było pieniędzy na żarcie, więc kradłem ze straganu owoce, ewentualnie zostałem zapraszany na obiady do kolegów. Każdy znał sytuację, w której się znajdywałem, ale nikt nie kiwnął palcem, aby pomóc mi wyjść z tego alkoholowego bagna. Skończywszy więc osiemnaście lat uciekłem i zająłem się własnym życiem.
Już wiecie, dlaczego się usamodzielniłem. Moja matka nie była przykładnym rodzicem, więc... Czemu chciałem do niej wrócić?
Trzy dni spędziłem na wmawianiu sobie, że wolę wyjechać gdzieś nad morze lub w góry, a nie powrócić do swojego rodzinnego miasta. Jednak ta potrzeba zwyciężyła. Pojechałem do matki.
Stojąc przez drzwiami do mieszkania, nie miałem pojęcia, czy zapukać, czy wparować do środka, aby szybciej zauważyć matkę leżącą na podłodze wraz z kilkunastoma butelkami po tanim winiaczu. Ta wizja była tak okrutna, że wolałem pierwszą opcję. Zapukałem i stałem w bezruchu, czekając na to, co się wydarzy.
Otworzyła mi zadbana kobieta. Blond włosy opięte miała po bokach, a loki spływały jej po plecach. Lekko pomalowana wyglądała na idealną gospodyni domu. Kwiecista sukienka, z lekkim dekoltem idealnie podkreślały jej kobiece kształty. Wyglądała na nie więcej, niż czterdzieści lat.
- Przepraszam, czy zastanę...
Przerwałem, zauważając jej kolor oczu.
- Daniel...? - usłyszałem wzruszony głos i po chwili nieznana dla mnie kobieta rzuciła się na mnie, obejmując mnie z całych sił.
Mama. Moja mama.
Zaprosiła mnie do środka. Do zadbanego mieszkania, w którym panował ład i porządek. Nawet pachniało, jakbym wkroczył nie do starego blokowiska, tylko na jakąś łąkę. Nie odzywałem się ani słowem, bo miałem- wrażenie, że wskoczyłem do króliczej nory. Gdzie ja jestem? I co się stało z moją matką – alkoholiczką?
Usiedliśmy przy stoliku, a ona zaparzyła mi herbatę. Dowiedziałem się, że po moim wyjeździe dopiero zdała sobie sprawę ze swojego problemu. Poszła na odwyk. Zapisała się do AA. Zaczęła żyć.
- Przyznaję, to było ciężkie posunięcie. Ciągnęło mnie do alkoholu, ale zawsze miałam w portfelu twoje zdjęcie, które dodawało mi odwagi. Czułam, że nie podołam wyzwaniu, ale patrząc na twoją roześmianą twarz, gdy miałeś sześć lat, nie mogłam znieść poczucia winy, że w pewnym sensie cię porzuciłam. Odszedłeś, a razem ze sobą zabrałeś jakąś cząstkę mnie – mówiła.
Nie skomentowałem, bo po co? To nie zmieniło postaci rzeczy.
- Nadal mam poczucie winy i chciałabym, żeby inaczej potoczył się nas los. Jednak wiem, że nie ma co ,,gdybać”. Staram się odkupować swoje winy, znaleźć dobrą ścieżkę. I może dlatego Ten u góry zesłał mi ciebie z powrotem.
Poczułem nagły uścisk w klatce piersiowej. Teraz, albo nigdy – powiedziałem sobie.
- Mamo, ja... umieram.
Płakała. Wyjaśniłem jej, że zostały mi cztery miesiące życia. Płakała dalej. Płakała całą noc, przytulając się do mnie za każdym razem, gdy obok mnie przechodziła. Płakała cały następny dzień. W końcu ta rozpacz stała się zaraźliwa.
Płakaliśmy razem.
Uczucie odrzucenia zniknęło, nie winiłem już matki za czyny sprzed paru lat. Staraliśmy się przez te cztery miesiące wzbogacić swoje życie o dobre wspomnienia. Chodziliśmy na spacery, oglądaliśmy rodzinne zdjęcia i przede wszystkim dużo rozmawialiśmy. Była ze mnie dumna. Widziałem podziw w jej oczach, gdy mówiłem o stanowisku pracy i o tym, jak potoczyło się moje życie. Była zadowolona z tego, że ja byłem zadowolony, a to była dla mnie największa nagroda za trud i odwagę stanięcia na własnych nogach.
Umarłem parę dni wcześniej, zanim odnotowali to w akcie zgonu. Rak tak mnie zmaltretował, że wylądowałem w szpitalu i byłem nieprzytomny. Chciałem śmierci – tak mnie wszystko od wewnątrz bolało. Jakbym płonął żywcem. Czy to oznaczało, że przywołuje mnie piekło?
Przed śmiercią nadal czułem się, jak śmieć. Nie zrobiłem nic dla innych, nie zostawiłem nic po sobie. Byłem bezwartościowym gnojem. Ale jak było naprawdę?
Dopiero po śmierci wszystko zrozumiałem. Choć umarłem z poczuciem niespełnienia i brakiem akceptacji w stosunku co do swojej osoby, dopiero zauważyłem to, co było dla mnie niewidoczne.
Moja matka. Moja matka zmieniła się dzięki mnie. Po mojej śmierci poznała faceta – jak się okazało, właściciela mojego warsztatu, w którym pracowałem – i rok później wzięli ślub. Mimo starszego wieku zaadoptowali dziecko, ośmioletniego chłopca z patologicznej rodziny, i zmienili również jego życie. Wychowali go na dobrego człowieka. Gdy dorósł, sam założył warsztat samochodowy i zatrudnił najlepszych pracowników. Jego firma stała się hitem. Zarabiał wiele, ale odkładał sobie tylko na utrzymanie. Pomagał dzieciom, które były w podobnej sytuacji, jak ja czy on. Później te dzieci (nie mówię, że wszystkie, ale większość) to ziarnko dobroci zasadziły w innych miejscach. Rozpowszechniali dobroć, które nie dane mi było podarować. Ale jednak... Podarowałem. W pewnym sensie przyczyniłem się do dobrych czynów.
Firma mojego przyrodniego brata nazywała się moim imieniem. Było o nim głośno. To tak, jakby głośno było o mnie. Czy to nie było wspaniałe uczucie?
Było. Byłem gównem w życiu, po śmierci stałem się wartościowym człowiekiem. Sam zacząłem siebie akceptować. Zrozumiałem, że nie każdy pieniądz jest na wagę złota. To serce i czyny wystarczą, aby podbić świat. To właśnie te drobnostki. Te drobnostki, które sprawiają, że dobro się rozrasta.
Potem było już coraz lepiej...
Może moje życie to nie temat do książki, bo chodziłem na imprezy i wyrywałem co weekend nową laskę, ale cieszyłem się wolnością, którą sobie sam sprawiłem. Miałem liczne grono znajomych, niektórych uważałem nawet za przyjaciół, na których mogłem zawsze liczyć. Imprezowaliśmy razem, wyjeżdżaliśmy nad domki letniskowe i balangowaliśmy do białego rana. Nie brakowało mi niczego. W wynajętej kawalerce przy ulicy Ostatniej mieszkało mi się naprawdę dobrze. Gdy uzbierałem wystarczającą ilość kasy, kupiłem sobie komputer, dobrą myszkę i specjalną klawiaturę, dzięki czemu mogłem w wygodnym klimacie zarywać noce przed ekranem komputera, grając w gry lub buszując w Internecie. Telewizor plazmowy wisiał w moim pokoju, naprzeciwko wielkiego łóżka, więc kiedy otwierałem oczy, od razu mogłem go włączyć i cieszyć oczy widokiem reality show. W pracy natomiast traktowali mnie z szacunkiem – przez osiem godzin odwalałem swoje, bez zbędnych ceregieli. Dbałem o to, żeby moja fucha była oceniana celująco, dlatego raz do czasu szefostwo wrzucało w kopertę dodatkowe siano.
Byłem mistrzem własnego życia. Byłem dumny z tego, jak sam sobie ułożyłem życie. Byłem k*rewsko podekscytowany tym, jak moje życie może się potoczyć.
Ale... Czy na pewno?
A czy zauważyliście, że piszę w czasie przeszłym?
Bo to wszystko było do czasu...
Nagły ból w klatce piersiowej spowodował, że... Właściwie to nic nie spowodował. Olałem to. Jednak kiedy ból się nasilał przez kilka dni, a mi brakowało tlenu w płucach... Poszedłem do lekarza. Rak płuc – taka diagnoza. Ten skurczybyk wyjadał moje ciało od środka. Wcześniej nie bałem się śmierci, ale... teraz? W jednej chwili to, co było dla mnie ważne, straciło swą wartość. Mając zaledwie dwadzieścia dwa lata zdałem sobie sprawę, że to wszystko – imprezy, kobiety, gry i wolność – nigdy nie było dla mnie tak istotne, jak wcześniej myślałem. I choć szczyciłem się odłożonymi pieniędzmi, dość dobrą pracą i kawalerskim luksusem, tak naprawdę nie miałem nic. Nie miałem nic, oprócz życia, a i to miało mi zostać odebrane.
Z początku, po dowiedzeniu się prawdy, popadłem w pewnym sensie w depresje. Znienawidziłem ludzkość, znienawidziłem siebie. Chodziłem na chemię i pokręcone badania. W rezultacie otrzymałem odpowiedź:
- Nie przeżyjesz. Będziesz za pół roku gnił w ziemi.
No może nie tak dosłownie, ale tak to zinterpretowałem. Nic nie pomagało mojemu organizmowi zwalczyć tego cholernego raka, więc już powoli przygotowali dla mnie druczek aktu zgonu.
Imię i nazwisko? Pi*prz się. Data urodzenia? Pi*rdol się.
Bo spójrzcie prawdzie w oczy: czy rzeczywiście te informacje są tak istotne? Moje imię odzwierciedla moją osobę. A kim w rzeczywistości byłem? Nikim.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że moja wartość równa się z ilościami imprez i spożytego alkoholu. A żeby tylko o alkohol chodziło! Czasem, aby zaspokoić się w inny sposób, ćpałem i jarałem marychę. Palić papierosy paliłem już odkąd skończyłem czternaście lat. Beknęło mi się tym i proszę, co z tego wyszło: rak.
Nie ważne, że rak mógłby być odziedziczony po moim nieznanym ojcu. Nic nie było ważne. Kompletnie nic. Zrozumiałem, że moje życie to dno, tak bardzo podobne do życia, od którego uciekłem w wieku osiemnastu lat.
Ale, jeśli to wszystko było tylko iluzją, iluzją moich potrzeb, to co było ważne? Nie wiedziałem. Miałem niespełna pół roku, aby to zauważyć.
Dwa tysiące złotych, odłożone na nową konsole PlayStation, zabrałem spomiędzy kartek nieprzeczytanej nigdy książki i postanowiłem wyjechać w poszukiwaniu szczęścia. Miałem problem z wyborem miejsc, bo nawet nie wiedziałem, czego chcę. Jedyne, o czym marzyłem, to wygrana w Lotto i przespanie się z modelką Victoria Secret's, ale teraz...? To, co bym zrealizował, zostanie zapomniane z chwilą, kiedy na wieczność zamknę oczy. Nic po sobie nie zostawię. Byłem nic nie wartościowym człowiekiem, który po sobie nic nie zostawi.
W pracy wziąłem urlop. Powiedziałem, jaka jest sytuacja, i pozwolili mi wykorzystać go w całości. Później miałem wziąć sobie zwolnienie lekarskie. Kasa wpływała mi na konto, mimo że do niej nie uczęszczałem. Fajnie, nie? Gówno prawda. To już znaczyło, że moja codzienność się skończyła. Dla nich już byłem martwy.
Wiecie już mniej więcej, jak to było, że uciekłem od matki. Cóż... Ona zawsze była pijana. Zapominała o mnie, ale pamiętała o swoim najlepszym kumplu – Jacku Danielsie. Byłem usamodzielniony już w wieku ośmiu lat, gdy zdałem sobie sprawę, że NORMALNY rodzic nie powinien dzień w dzień obijać się o ściany. A przynajmniej jego dziecko nie powinno na to patrzeć. Sam gotowałem, prałem, dbałem o to, żeby moja matka nie zasypiała na klatce schodowej, bo nie miała siły wdrapywać się na drugie piętro blokowiska bez windy. Kochałem ją, nie mogłem patrzeć, jak wylewa z siebie rzygowiny na dywan, odziedziczony po zmarłej babci. Nie wiem skąd brała kasę na alkohol – za dnia pracowała jako kelnerka w barze, ale... Dajcie spokój. Ile ona mogła tam zarabiać?
Nie było pieniędzy na żarcie, więc kradłem ze straganu owoce, ewentualnie zostałem zapraszany na obiady do kolegów. Każdy znał sytuację, w której się znajdywałem, ale nikt nie kiwnął palcem, aby pomóc mi wyjść z tego alkoholowego bagna. Skończywszy więc osiemnaście lat uciekłem i zająłem się własnym życiem.
Już wiecie, dlaczego się usamodzielniłem. Moja matka nie była przykładnym rodzicem, więc... Czemu chciałem do niej wrócić?
Trzy dni spędziłem na wmawianiu sobie, że wolę wyjechać gdzieś nad morze lub w góry, a nie powrócić do swojego rodzinnego miasta. Jednak ta potrzeba zwyciężyła. Pojechałem do matki.
Stojąc przez drzwiami do mieszkania, nie miałem pojęcia, czy zapukać, czy wparować do środka, aby szybciej zauważyć matkę leżącą na podłodze wraz z kilkunastoma butelkami po tanim winiaczu. Ta wizja była tak okrutna, że wolałem pierwszą opcję. Zapukałem i stałem w bezruchu, czekając na to, co się wydarzy.
Otworzyła mi zadbana kobieta. Blond włosy opięte miała po bokach, a loki spływały jej po plecach. Lekko pomalowana wyglądała na idealną gospodyni domu. Kwiecista sukienka, z lekkim dekoltem idealnie podkreślały jej kobiece kształty. Wyglądała na nie więcej, niż czterdzieści lat.
- Przepraszam, czy zastanę...
Przerwałem, zauważając jej kolor oczu.
- Daniel...? - usłyszałem wzruszony głos i po chwili nieznana dla mnie kobieta rzuciła się na mnie, obejmując mnie z całych sił.
Mama. Moja mama.
Zaprosiła mnie do środka. Do zadbanego mieszkania, w którym panował ład i porządek. Nawet pachniało, jakbym wkroczył nie do starego blokowiska, tylko na jakąś łąkę. Nie odzywałem się ani słowem, bo miałem- wrażenie, że wskoczyłem do króliczej nory. Gdzie ja jestem? I co się stało z moją matką – alkoholiczką?
Usiedliśmy przy stoliku, a ona zaparzyła mi herbatę. Dowiedziałem się, że po moim wyjeździe dopiero zdała sobie sprawę ze swojego problemu. Poszła na odwyk. Zapisała się do AA. Zaczęła żyć.
- Przyznaję, to było ciężkie posunięcie. Ciągnęło mnie do alkoholu, ale zawsze miałam w portfelu twoje zdjęcie, które dodawało mi odwagi. Czułam, że nie podołam wyzwaniu, ale patrząc na twoją roześmianą twarz, gdy miałeś sześć lat, nie mogłam znieść poczucia winy, że w pewnym sensie cię porzuciłam. Odszedłeś, a razem ze sobą zabrałeś jakąś cząstkę mnie – mówiła.
Nie skomentowałem, bo po co? To nie zmieniło postaci rzeczy.
- Nadal mam poczucie winy i chciałabym, żeby inaczej potoczył się nas los. Jednak wiem, że nie ma co ,,gdybać”. Staram się odkupować swoje winy, znaleźć dobrą ścieżkę. I może dlatego Ten u góry zesłał mi ciebie z powrotem.
Poczułem nagły uścisk w klatce piersiowej. Teraz, albo nigdy – powiedziałem sobie.
- Mamo, ja... umieram.
Płakała. Wyjaśniłem jej, że zostały mi cztery miesiące życia. Płakała dalej. Płakała całą noc, przytulając się do mnie za każdym razem, gdy obok mnie przechodziła. Płakała cały następny dzień. W końcu ta rozpacz stała się zaraźliwa.
Płakaliśmy razem.
Uczucie odrzucenia zniknęło, nie winiłem już matki za czyny sprzed paru lat. Staraliśmy się przez te cztery miesiące wzbogacić swoje życie o dobre wspomnienia. Chodziliśmy na spacery, oglądaliśmy rodzinne zdjęcia i przede wszystkim dużo rozmawialiśmy. Była ze mnie dumna. Widziałem podziw w jej oczach, gdy mówiłem o stanowisku pracy i o tym, jak potoczyło się moje życie. Była zadowolona z tego, że ja byłem zadowolony, a to była dla mnie największa nagroda za trud i odwagę stanięcia na własnych nogach.
Umarłem parę dni wcześniej, zanim odnotowali to w akcie zgonu. Rak tak mnie zmaltretował, że wylądowałem w szpitalu i byłem nieprzytomny. Chciałem śmierci – tak mnie wszystko od wewnątrz bolało. Jakbym płonął żywcem. Czy to oznaczało, że przywołuje mnie piekło?
Przed śmiercią nadal czułem się, jak śmieć. Nie zrobiłem nic dla innych, nie zostawiłem nic po sobie. Byłem bezwartościowym gnojem. Ale jak było naprawdę?
Dopiero po śmierci wszystko zrozumiałem. Choć umarłem z poczuciem niespełnienia i brakiem akceptacji w stosunku co do swojej osoby, dopiero zauważyłem to, co było dla mnie niewidoczne.
Moja matka. Moja matka zmieniła się dzięki mnie. Po mojej śmierci poznała faceta – jak się okazało, właściciela mojego warsztatu, w którym pracowałem – i rok później wzięli ślub. Mimo starszego wieku zaadoptowali dziecko, ośmioletniego chłopca z patologicznej rodziny, i zmienili również jego życie. Wychowali go na dobrego człowieka. Gdy dorósł, sam założył warsztat samochodowy i zatrudnił najlepszych pracowników. Jego firma stała się hitem. Zarabiał wiele, ale odkładał sobie tylko na utrzymanie. Pomagał dzieciom, które były w podobnej sytuacji, jak ja czy on. Później te dzieci (nie mówię, że wszystkie, ale większość) to ziarnko dobroci zasadziły w innych miejscach. Rozpowszechniali dobroć, które nie dane mi było podarować. Ale jednak... Podarowałem. W pewnym sensie przyczyniłem się do dobrych czynów.
Firma mojego przyrodniego brata nazywała się moim imieniem. Było o nim głośno. To tak, jakby głośno było o mnie. Czy to nie było wspaniałe uczucie?
Było. Byłem gównem w życiu, po śmierci stałem się wartościowym człowiekiem. Sam zacząłem siebie akceptować. Zrozumiałem, że nie każdy pieniądz jest na wagę złota. To serce i czyny wystarczą, aby podbić świat. To właśnie te drobnostki. Te drobnostki, które sprawiają, że dobro się rozrasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wyraźcie swoje zdanie w komentarzu, będzie mi niezmiernie miło :)